ŚWIĄTKIEWICZ Tomasz
Urodzony 8 listopada 1974 roku w Laskowie.
Jeden z bardziej utalentowanych młodzieżowców toruńskiego Apatora. Zapowiadał się na gwiazdę żużlowych torów. Choć na początku wróżono mu karierę ligowego średniaka, po dwóch latach "odpalił" drzemiący w nim talent. Mając zaledwie siedemnaście lat zadebiutował z rozgrywkach ligowych, jako zawodnik Apatora. Wróżono mu karierę nawet na miarę Tomasza Golloba. Niestety kontuzje i nieszczęśliwe zbiegi okoliczności spowodowały, że najpierw popadł w przeciętność, by po pięciu sezonach pożegnać ekipę Apatora i żużlowy owal.
Choć pochodził z pojezierza gnieźnieńskiego słynącego z doskonałych motorowodniaków, on wolał spróbować swoich sił na torze żużlowym, bowiem kupno profesjonalnej łodzi w której mógłby ścigać się z takimi sławami jak Waldemara Marszałek czy Tadeusz Haręza przerastały możliwości jego rodziców. W tej sytuacji postanowił spróbować swoich sił na torze żużlowym i tak trafił na próbne jazdy do pierwszej stolicy Polski, gdzie pod okiem doskonale znanego w Toruniu Grzegorza Śniegowskiego, który w owym czasie był trenerem w Starcie Gniezno i wspólnie z Ryszardem Kowalskim przygotował zawodnika do licencji. Na przeszkodzie stanął jednak wiek Tomka, który przed egzaminem licencyjnym nie miał skończonych szesnastu lat i wówczas zawodnik otrzymał propozycję zdania licencji w klubie z Torunia, który miał znacznie lepszą sytuację finansową i znany był z doskonałego prowadzenia zawodników młodzieżowych. Start próbował interweniować w żużlowej centrali i żądał rekompensaty za wyszkolenie zawodnika. Sprawa jednak została wyjaśniona między klubami i tak Świątkiewicz w 1991 roku został Aniołem. Oto jak sam zainteresowany wspomina tamten czas: "Tato zabrał mnie do Żnina na zawody motorowodne, żeby zobaczyć Marszałka. Nie ukrywam, że mi się to spodobało. Jednak jak miałem chyba z trzynaście lat, to pojechałem z tatą oraz kolegami z mojego Laskowa na żużel do Gniezna. To był krótko mówiąc koniec bycia drugim Waldemarem Marszałkiem. Było po mnie. Zakochałem się w tym sporcie bez pamięci i tak już zostało. Wtedy po meczu można było wejść do parkingu i usiąść na motocyklu. Czekałem chyba z godzinę, ale jak w końcu usiadłem i miałem kierownicę w rękach, to powiedziałem sobie, że będę żużlowcem i kiedyś muszę zostać mistrzem świata. W szkółce Startu Gniezno przez sezon „zajechałem” chyba wszystkie możliwe motocykle. Jednak jakoś od początku to wszystko było „nie po drodze”. Zapisałem się do szkółki w wieku czternastu lat. Pod swoje skrzydła wziął mnie wtedy Mieczysław Woźniak, jednak ze względu na wiek, władze klubu z trenerem szkółki „wyrzuciły” mnie ze stadionu. Musiałem odczekać rok, aby oficjalnie zapisać się ponownie do szkółki. Pierwsze kółka kręciłem de facto już w wieku czternastu lat. Później miałem zdawać licencję w Opolu do której przygotowywał mnie Grzegorz Śniegowski, ale do tego ostatecznie nie doszło. Pojawiła się u mnie „delegacja” z Torunia i ostatecznie przeniosłem się do Apatora".
Toruń w owym czasie bronił mistrzostwa polski i choć słynął z dobrej pracy z młodzieżą, pilnie poszukiwał wartościowego juniora, bowiem oprócz Roberta Sawiny w zespole nie było, żadnego zawodnika młodzieżowego z ważną licencją, bowiem całą najzdolniejszą szkółkę zabrał ze sobą do Grudziądza - Jan Ząbik. Nic więc dziwnego, że działacze z miasta Kopernika szybko doszli do porozumienia z rodzicami siedemnastolatka, a ten nie posiadał się z radości, że będzie mógł rozwijać swoje umiejętności u boku aktualnego mistrza świata Pera Jonssona. "Przeniosłem się z małej wioski do dużego miasta. To był przeskok i dla młodego chłopaka jakiś tam szok. Miałem „przewalone”. To ja musiałem udowadniać, co potrafię na torze. Jak trener Jerzy Kniaź robił listę, kto z kim jedzie na treningu, to niektórzy rzucali „k…”, że muszą ze mną rywalizować. Po prostu się mnie bali. Wszyscy wiedzieli, że ja na torze nie odpuszczam, bo ja z kolei wiedziałem, że muszę dawać z siebie absolutne maksimum na torze, aby móc zaistnieć w Toruniu. Niektórzy koledzy tak mnie „lubili”, że nasikali mi kiedyś do kasku w szatni. To było wtedy, kiedy przebiłem się do składu, a może nie wszystkim to wówczas pasowało… Pamiętam, że Robertowi Sawinie nie pasował jeden silnik, a moi sponsorzy odkupili go od niego i ta jednostka niesamowicie mi podpasowała. Chyba w meczu ze Stalą Gorzów dwa razy z Mirkiem Kowalikiem przyjechałem na 5:1. Tak wszedłem w skład. Wtedy mieszkałem na stadionie, byłem w klubie więc od rana do wieczora. Naprawdę, ja tam po prostu mieszkałem – spałem, a jak nie spałem, to w kółko udowadniałem, że potrafię jechać na żużlu" - mówił w jednym z wyiadów .
Egzamin Świątkiewicz zaliczał dwukrotnie, bowiem 9
maja na zielonogórskim torze, nie zmieścił się w wyznaczonym limicie czasu i
próbę trzeba było powtórzyć. Wśród zdających wówczas kandydatów brylował
późniejszy zawodnik Apatora
Piotr Protasiewicz, ale warto również podkreślić, że
licencję odnowił Sławomir Derdziński.
Ligowy debiut przyszedł szybko, a miało to miejsce w meczu z
ROW-em Rybnik
na torze w Toruniu. Świątkiewicz wystartował tylko raz i minął linię mety za Jonssonem, Dugradem i Klimowiczem. Na pierwsze punkty nieco w prezencie, bo po
defekcie rywala, Tomek musiał czekać do meczu w
Lesznie.
Niestety w debiutanckim sezonie zawodnik nie posiadał dobrego sprzętu, ale też
nie prezentował oszałamiających umiejętności (osiem meczów i tylko 16 pkt), nic
więc dziwnego, że mecze swojej drużyny częściej oglądał najczęściej z parkingu.
Doskonale radził sobie jednak wśród rówieśników i potrafił skutecznie punktować
w MDMP, a w młodzieżowym meczu w którym Apator zmierzył się na torze w Gnieźnie
z tamtejszym Startem zdobył komplet 15 pkt.
Kolejny rok był dla zawodnika bardzo podobny. Liga była nieco poza zasięgiem
umiejętności młodego jeźdźca, ale odnosił sukcesy młodzieżowe i największym
osiągnięciem było w owym czasie złoto w
finale MDMP.
Mimo dużej konkurencji w drużynie spowodowanej dynamicznym rozwojem talentów
Tomka Bajerskiego i
Waldka Walczaka, "Świątek" wszedł na stałe do toruńskiego
składu ligowego w sezonie 1993. W pierwszych dwóch spotkaniach nie zachwycił i
gdy wydawało się, że będzie ponownie musiał oglądać zawody ligowe z trybun
przyszła przełomowa
trzecia kolejka ligowa w Gorzowie, gdzie w czwartym wyścigu,
po znakomitym starcie, toruński junior wyszedł na czoło stawki i gdy wydawało
się że zostanie połknięty przez tasujących się za jego plecami
Krzyżaniaka, Hućkę i Franczyszyna, pewnie dowiózł prowadzenie do mety, za co kibice
nagrodzili go brawami na stojąco. On sam przekonał się, że stać go na zwycięstwa
nie tylko w turniejach młodzieżowych, ale też w lidze. Potrzebował jednak
lepszego sprzętu, ale sponsorzy stanęli na wysokości zadania i nie musiał z
zazdrością patrzeć na doskonałe maszyny doświadczonych zawodników.
Po gorzowskim, zwycięstwie biegowym, forma zawodnika ciągle zwyżkowała. W lidze
z bonusami potrafił "ocierać się" o zdobycze dwucyfrowe. Nieoczekiwanie też
został zwycięzcą półfinału MIMP w Krośnie pozostawiając w pokonanym polu
klubowego kolegę Waldemara Walczaka i bardziej doświadczonego Mirka Cierniaka z
Tarnowa. W półfinale Brązowego Kasku był z kolei drugi, by w
finale na torze w
Tarnowie z dziesięcioma punktami i jednym defektem zająć szóste miejsce. Wysoką
formę potwierdził też w półfinale DPP w Toruniu, gdzie przeciwko Stali Gorzów
zdobył 11 oczek i obok Mirka Kowalika był najlepszym Aniołem. Nic więc dziwnego,
że na trzy dni przed toruńskim
finałem MIMP wymieniany był w gronie faworytów do
młodzieżowej korony. Po opadach deszczu na rozmiękłym torze radzili sobie
nieliczni zawodnicy, a wśród nich Świątkiewicz, który pokonał ulubieńca
toruńskich kibiców Bajerskiego. Niestety w dwunastym biegu dał się ograć
Baronowi, przez co nie mógł stanąć do barażu o złoto z Bajerskim oraz Grzegorzem
Rempałą i musiał zadowolić się brązowym medalem.
Nie spoczął jednak na laurach i w rozegranym kilka dni później ćwierćfinale IMP
w Gnieźnie, zajął drugą pozycję za Zenonem Kasprzakiem, a trzynastoma punktami
wywalczonymi na bardziej doświadczonych kolegach z toru, wprawił w osłupienie
nie tylko toruńskich kibiców. Na półfinał Tomek pojechał do Gorzowa, gdzie
ponownie zajął drugą pozycję, tym razem ustępując pola Darkowi Śledziowi, ale
pozostawił w pokonanym polu ćwierćfinałowego rywala Kasprzaka, który nawet nie
awansował do dalszej rywalizacji.
Finał to była jednak już inna bajka i niewielu
dawało toruńskiemu bohaterowi mistrzowskich eliminacji IMP szanse na odegranie
znaczącej roli. Ten jednak zaskoczył wszystkich i stanął na drugim stopniu
podium ustępują pola tylko Tomaszowi Gollobowi, który przez wiele lat decydował
o pozycji polskiego żużla na arenie międzynarodowej. To była prawdziwa sensacja.
W 1993 roku wywalczył również z Tomkiem Bajerskim na torze w Rybniku złoto
MMPPK.
Złoty sukces powtórzy z kolegami z drużyny w rywalizacji
MDMP.
Nic więc dziwnego, że zawodnikiem zainteresowały się inne kluby i po sezonie
"Świątek" chciał odejść do Polonii Bydgoszcz, by startował z Tomaszem Gollobem,
który był dla niego wzorem. Chciał być taki, jak on. W Toruniu skończył mu się
kontrakt, ale dał się ostatecznie przekonać do pozostania w zespole, mimo że
rozmowy prowadził z nim sam Tomek.
Niestety, gdy wydawało się, że w kolejnych miesiącach Świątkiewicz będzie stanowił o sile polskiego żużla, kariera która nabierała niesamowitego tempa, załamała się przez ... kontuzję. Poważne złamanie uda pod koniec sezonu 1994 wyeliminowało go ze startów w sezonie 1995. Powrócił na tor w roku 1996 jednak nie potrafił odnaleźć wspaniałej formy sprzed dwóch lat. Jeździł tak naprawdę na jednej Jawie, którą po prostu „zajeżdżał”. Z klubu odszedł Ryszard Kowalski, który przygotowywał mu motocykle. Warsztat dzielił z Tomkiem Bajerskim, ale jak wyjeżdżali obaj na tor podczas treningu, to nie było sentymentów. Pewnego razu juniorzy tak rywalizowali, że powyrywali słupki z bandy, "Bajer" został na siatce, a "Świątek" przeleciał i leżał w pasie bezpieczeństwa. Z motocykla zostało tylko tylne koło. Dodatkowo jak to w życiu bywa, jego ściganie nie do końca podobało się poślubionej 20 kwietnia 1996 roku, partnerce Alinie, która bała się o męża. To wszystko nie budowało psychiki zawodnika i z piedestału staczał się w sportową przepaść. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie w Toruniu wiceprezes Rogalski stwierdził, że czas rozstać się z byłym medalistą IMP i Tomek spakował się i wyjechał. W styczniu 1997 zawitał do Mariana Siepaka w Gnieźnie, który był dyrektorem klubu i zaproponował swoje usługi. Jednak w Gnieźnie jeszcze pamiętano, całą historię z związaną przenosinami do Torunia. Klub wysłał go jednak na badania ręki do szpitala i gdy nie było przeciwwskazań do treningów zaczął przygotowywać się do sezonu i nawet obiecano mu motocykle, ale ostatecznie gnieźnianie wybrali Ryszarda Franczyszyna ze Stali Gorzów. To był dla niego cios w serce. Wyszedłem z klubu, popłakałem się i po dwóch dekadach skończyłem sportową karierę, w trakcie której oprócz indywidualnego sukcesu w IMP, startując z Aniołem na piersi w każdym roku startów stawał na podium DMP.
Zajął się handlem samochodami. Jeździł do Niemiec, kupował samochody i w Polsce je sprzedawał. Najpierw pracował dla kogoś, później rozkręcił swój biznes.
Po latach można powiedzieć, że kontuzja stanęła na drodze do kariery zawodnika.
W roku 2010 w toruńskim dzienniku nowości ukazał
się wywiad z Tomkiem Świątkiewiczem, który przeprowadził Piotr Bednarczyk.
Przytaczam ten wywiad w całości bowiem pokazuje on jak pogmatwane koleje losu
mogą być w przypadku zawodnika, który w jednej chwili stał się idolem tłumów, a
po chwili klub zapomniał o swoim medaliście IMP:
- Po sezonie 1996 roku zniknął Pan jak kamień w wodzie. Co się z Panem
działo?
- Wiceprezes klubu Benedykt Rogalski nie chciał wówczas wykupić mojej karty
zawodniczej w Głównej Komisji Sportu Żużlowego bo stwierdził, że słabo jeździłem
w rozgrywkach ekstraligi. Doszły też do niego słuchy, że w sylwestra wybuchła mi
petarda w dłoni i skoro mam pourywane palce, to już nic ze mnie, jako żużlowca,
nie będzie. Apator mnie nie chciał, więc musiałem się spakować i wrócić w
rodzinne strony. Klub zabrał mi jedyny motocykl, jaki miałem. Przed sezonem
dostałem jawę, którą zajeżdżałem na każdym treningu i zawodach, a przy okazji
spłacałem. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego zabrano mi ten motocykl...
- Podobno po odejściu z Torunia miał Pan jeździć w Starcie Gniezno.
- Kiedy nie było dla mnie już miejsca w Toruniu myślałem, żeby spróbować w
1997 roku swoich sił w Gnieźnie, gdzie się uczyłem jeździć na żużlu. Ale tam też
mnie nie chciano, podpisano wtedy kontrakt z Rysiem Franczyszynem.
- Ze strony toruńskiego klubu dochodziły o Panu różne informacje - a to, że
wybuchła Panu w sylwestra wspomniana petarda w dłoni i stracił Pan kilka palców,
a to, że miał Pan konflikt z prawem...
- Mam wszystkie 10 palców. Jedynie w prawej dłoni brakuje mi paznokcia na
palcu wskazującym. To cała prawda o wybuchu petardy. Życzyłbym każdemu
żużlowcowi, by skończył karierę w takiej kondycji fizycznej, jak ja. Za to nie
życzyłbym nikomu, żeby kończył w takiej kondycji psychicznej, jak ja, ale to już
inny temat. W każdym razie prostuję - nie urwało mi żadnych palców i mógłbym
dalej uprawiać żużel. Miałem dwie crossówki i dwa ścigacze i w niczym mi brak
tego paznokcia nie przeszkadzał. Jeśli zaś chodzi o mój rzekomy konflikt z
prawem, to nie mam sobie nic do zarzucenia i nic do ukrycia. Nigdy nie byłem
karany. Nigdy nie siedziałem za jakiekolwiek przemyt, nie wiem, skąd się wzięły
takie pogłoski. Co to jest w ogóle przemyt? Nie urodziłem się bandytą,
złodziejem, zabójcą, wandalem itp. Jeśli ma ktoś wątpliwości, to niech sprawdzi
kartoteki policyjne. Jestem czysty jak łza. Czułem się żużlowcem, to robiłem
najlepiej, ale w pewnym momencie nie było mi to dane.
- Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że mały Tomek Świątkiewicz trafił
na tor żużlowy?
- Tata zabierał mnie na ślizgi motorówek do Żnina, pamiętam, że występował
Waldemar Marszałek, legenda tego sportu. To był mój idol. Kiedyś tata powiedział
„wezmę cię na żużel do Gniezna, to zobaczysz, co to jest prawdziwe ściganie”.
Jak miałem 13 lat, w końcu mnie zabrał. Pamiętam, że jak zawodnicy wystartowali
do pierwszego wyścigu to obserwowałem to na stojąco z otwartą z wrażenia buzią.
A po zakończonych zawodach można było wejść do parkingu, usiąść na motocyklu.
Była taka kolejka, że bodaj po godzinie dopiero dopchałem się do motoru.
Usiadłem, chwyciłem za kierownicę i w tym momencie już wiedziałem, że zostanę
żużlowcem. Chociaż pecha miałem od początku - jak chciałem się zapisać w wieku
14 lat do szkółki to mi powiedziano, iż jestem za mały i kazano czekać rok.
- Czym skusił Pana Apator, że zamiast w Gnieźnie, wylądował Pan w Toruniu?
- Do Startu przyszedł nowy trener, Romuald Łoś. Wcześniej odeszli Grzegorz
Śniegowski i Ryszard Kowalski, ten drugi wrócił do Torunia. Mogłem zdawać na
licencję w październiku w barwach Startu, ale zabrakło mi kilku dni do
skończenia 16 lat. Potem był egzamin w Opolu, ale trener Łoś, który wywodził się
z tego miasta, nie chciał tam pojechać. Nie wiem, może miał tam jakieś zatargi.
Jak Ryszard Kowalski zobaczył, że nie ma „Świątka” na egzaminie, zaraz pojawiła
się delegacja z Torunia w moim domu. Zapytała, co się dzieje, a jak
wytłumaczyłem, to obiecano mi złote góry. Praktycznie wszystko. A „czary mary”
prezesa Rogalskiego skończyły się niczym. Miałem o nic się nie martwić, tylko
jeździć. Uwierzyłem w zapewnienia wiceprezesa Rogalskiego, a po kilku latach
okazało się, że zostałem z niczym, praktycznie w samych majtkach. Dla mnie to
było wielkie wyzwanie - skromny, prosty, 16-letni chłopak ze wsi nagle miał się
przeprowadzić sam do dużego miasta. To trochę tak, jakby ktoś z Torunia miał się
przenieść do Nowego Jorku. Zgodziłem się pod jednym warunkiem - klub miał pomóc
mi znaleźć mieszkanie, bym mógł sprowadzić rodziców i siostrę i nie być sam.
Tego mieszkania nigdy nie otrzymałem...
- Dlaczego?
- Po sezonie 1993, w którym zdobyłem indywidualne wicemistrzostwo Polski,
skończył mi się kontrakt. Nie ukrywam, chciałem odejść do Polonii Bydgoszcz, by
uczyć się jeździć u boku Tomasza Golloba. Całe życie on był dla mnie wzorem.
Chciałem go naśladować, dogonić, czy nawet przegonić. Uważam, że dzisiaj, po
tylu latach można powiedzieć, że się nie myliłem, co do oceny tego zawodnika.
Ale do Polonii nie przeszedłem. Mimo że przez trzy lata toruński klub „migał
się” z załatwieniem mieszkania dałem wiarę obietnicom, że dostanę pożyczkę.
Miałem odłożone 15 tysięcy złotych, Apator miał mi dać 20-25 tysięcy, a potem
zabierać 80 procent moich zarobków. Zgodziłem się na taki układ. Pokazano mi już
mieszkanie, 56 m, trzy pokoje, dostałem nawet klucze i wpłaciłem zaliczkę ze
swoich pieniędzy. Pokazałem je rodzicom. Tylko popełniłem błąd - nie podpisałem
aktu notarialnego, a czas naglił i musiałem podpisać kontrakt. To był gwóźdź do
trumny. Potem, jak dostałem ponaglenie do zapłaty reszty, poszedłem do klubu po
obiecaną pożyczkę. Dowiedziałem się... że jej jednak nie dostanę. Wszyscy
zawodnicy po treningach czy meczach wracali do swoich domów, do rodzin, a ja do
klubowego hoteliku, do pustego pokoju. Nie miałem do kogo się odezwać. Pokoik
wyglądał jak cela więzienna - łóżko, szafa i małe okienko, wysoko, pod sufitem.
Świata przez nie widziałem. Oszukano mnie w Toruniu, ale musiałem tutaj zostać.
Chciałem zakończyć karierę, zaprowadziłem motocykl pod siedzibę klubu, tam go
zostawiłem, spakowałem się i wróciłem do domu. Wówczas znów miałem kilka
delegacji. Wróciłem do Torunia. Raz działacze mówili, że skończę przy gnoju,
albo straszono mnie powołaniem do wojska czy wielkimi karami finansowymi za
odmowę startów. A ja, zamiast mieć jaja i te papiery wyrzucić do kosza,
wsiadałem na motocykl i jeździłem.
- Mimo wszystko w 1994 roku uzyskał Pan najwyższą swoją średnią biegową w
ekstralidze...
- W sezonie 1993 zdobyłem pięć medali MP, Puchar Polski, zostałem powołany
do kadry Polski, zająłem trzecie miejsce w plebiscycie „Tygodnika Żużlowego” na
najpopularniejszego polskiego zawodnika, jednocześnie wybrano mnie
najsympatyczniejszym żużlowcem. Nie docierało do mnie rok później, że nie
dogadałem się z klubem i miałbym nie dawać z siebie wszystkiego. A o historii
mojego konfliktu z klubem można byłoby napisać książkę. Choć nie wszyscy
działacze byli przeciwko mnie. Pamiętam, jak dyrektor Włodzimierz Liczmański
chodził po klubie i prosił o jakieś pieniądze dla mnie, żebym miał z czego żyć.
Chodził z pomieszczenia do pomieszczenia. Wstyd mi było, jak słyszałem
odpowiedzi „a skąd mamy wziąć”. Pan Włodek wracał i mówił: „nie martw się Tomek,
coś wymyślimy”. Kilka razy wyłożył nawet swoje prywatne pieniądze. Zresztą cała
ta moja kariera się tak układała i kleiła jak koszula do tyłka. Z dzisiejszej
perspektywy czasu jak na to patrzę, to zmarnowałem swoją życiową szansę.
- Pod względem sportowym całe zło zaczęło się przed sezonem 1995 od feralnego
upadku na sparingu w Częstochowie, który wyeliminował Pana ze sportu aż na rok.
Co pan pamięta z tamtego wypadku?
- Pamiętam wszystko doskonale, bo nie straciłem przytomności. Jak mnie
wieziono w karetce do szpitala to już wiedziałem, że to koniec sezonu. No cóż,
młody byłem i głupi. Doświadczeni zawodnicy się oszczędzali, tor był ciężki, ale
dopiero po moim wypadku działacze podjęli decyzję, że nie ma sensu w takich
warunkach jeździć. A jeśli chodzi o sam wypadek to pamiętam, że dwa pierwsze
wyścigi wygrałem, a w trzecim jechałem za Sebastianem Ułamkiem. Na wejściu w łuk
trochę go obróciło, skontrowałem mocno motocykl, ale zahaczyłem o tylne koło
motocykla częstochowianina. Spadłem na tor, wpadł na mnie motor, a potem jeszcze
przejechali po mnie Krzysiu Kuczwalski i Martin Jirout. Skończyło się na
otwartym, wieloodłamowym złamaniu kości udowej z przemieszczeniem i zwichnięciem
lewego barku. W szpitalu nie było akurat odpowiedniego chirurga, ściągano go z
innego miasta i operację zrobiono dopiero w nocy.
- Wznowił Pan karierę w 1996 roku, ale nie był już tak skuteczny, jak
wcześniej. Co o tym zadecydowało? Kontuzja, czy względy pozasportowe?
- Na pewno swoje zrobił wypadek. W dodatku dołowało mnie to, że klub
traktuje mnie jak jakąś marionetkę. Nie miałem poukładanego życia w Toruniu i
zdecydowałem się przygotowywać do sezonu w rodzinnych stronach. Nie miałem
profesjonalnego trenera. Wtedy byłem młody, niedoświadczony. Nie ukrywam, że
słabo przygotowałem się ogólnorozwojowo. Indywidualne wyjazdy na basen, gra w
piłkę, kosza czy wizyty w siłowni, były trochę z doskoku. Straciłem serce do
jazdy w Toruniu, nie miałem aż takiej motywacji. Sprzętowo odbiegałem od
pozostałych żużlowców, a jazda w tym czasie nie sprawiała mi żadnej satysfakcji.
- Mimo wszystko przez tych kilka lat zdołał Pan zdobyć wiele sukcesów, sporo
medali mistrzostw Polski. Odczuwa Pan jakiś niedosyt?
- Mam niedosyt. Skończyłem karierę w wieku 22 lat. Medali mistrzostw Polski
we wszystkich rozgrywkach zdobyłem 11. Fizycznie w domu mam ich dziewięć, bo
dwóch - za 1991 i 1996 rok - klub mi nie dał. Myślę, że gdyby moja kariera była
dłuższa, byłoby inaczej. Albo bym się porządnie rozwalił, albo jeździł do
dzisiaj. Jak przerwałem karierę, to nie miał kto mi podać pomocnej dłoni. Jeżeli
w Toruniu nie miałem czego szukać, to gdzie miałem szukać kogoś, kto mi pomoże?
Do dziś się dziwię, że żaden trener, żaden klub się mną nie zainteresował. Byłem
odchowanym żużlowcem. Mogłem przejeździć jeden, dwa sezony w niższej lidze,
odbudować się i jeszcze coś zdobyć. W 1996 roku w pierwszym wyścigu zawsze obok
mnie na starcie stawali dwaj obcokrajowcy i solidny senior z drużyny rywali.
Jeżdżąc po słabych przygotowaniach, z 10 śrubami w nodze i na jednej wysłużonej
jawie przez cały rok musiało to wyglądać, jak wyglądało.
- Nie żałuje Pan, że urodził się Pan trochę za wcześnie? Dziś w żużlu krążą
zupełnie inne pieniądze...
- Może gdybym później zaczął karierę, to chociaż byli inni działacze, bo ci,
na których trafiłem, to byli jeszcze działacze z czasów komuny. Dziś
profesjonalni działacze nie odpuściliby tak łatwo takiego zawodnika. A tak -
skończyłem karierę tak, że zamiast zarobić pieniądze i ściągnąć rodzinę do
Torunia, wróciłem jak ten syn marnotrawny do rodziców, bez niczego, do rodzinnej
wioski pod Janowcem z pustymi podszewkami.
-
Interesuje się Pan nadal żużlem? Był Pan kiedyś na Motoarenie?
- Tak. Byłem na meczu Apator Toruń - Start Gniezno. Kiedyś stwierdziłem, że
zabiorę dzieci do Torunia, pokażę stadion, gdzie jeździł ich tata. Obawiałem się
trochę tego, ale w końcu się przełamałem. Jadąc od strony ulicy Fałata
zobaczyłem, że... stadionu nie ma! Trwała budowa hipermarketu. Był tylko budynek
klubowy. Pokazałem z zewnątrz dzieciom okno pokoiku, w którym mieszkałem i
wróciłem z pękniętym sercem do domu. Chciałem całkowicie odizolować się od
żużla, całkowicie wymazać go z pamięci. Przez parę lat nie jeździłem na zawody.
W końcu pojechałem do Gniezna i po kilku wyścigach wyszedłem ze stadionu i
pojechałem do domu. Popłakałem się. Może ktoś się z tego śmiać, że jestem
mięczak, ale trzeba byłoby przeżyć to, co ja, żeby to zrozumieć. Niejeden
żużlowiec zresztą tak skończył. Do dzisiaj jeżdżę po neurologach, psychiatrach,
psychologach, psychoterapeutach. Bez pomocy fachowców nie dałbym sobie rady.
Nikt nie jest w stanie tego wyleczyć w całości. Jeden z lekarzy z kliniki
„Jurasza” w Bydgoszczy stwierdził, że nie ma złotego środka, nie ma tabletki na
psychikę, czyli głowę.
- Czym się Pan obecnie zajmuje?
- Mam żonę Alinę, 14-letnią córkę Zuzannę i 12-letniego syna Gracjana.
Niestety związek Państwa Świątkiewiczów nie przetrwał próby czasu i Tomek
tak wspominał ów fakt w innym wywiadzie:
"W życiu wszyscy popełniamy błędy, a żona to moja jedyna i największa miłość,
jaką w życiu miałem i tak na pewno już pozostanie do końca moich dni. Tego
jestem pewien".
Nie
zamieszkałem w Toruniu, bo z czasem kupiłem dom pod Janowcem. Zajmuję się autohandlem i pomocą drogową, mam autolawetę, dwóch pracowników i kilkanaście
samochodów do sprzedania. Mnie to wystarcza w zupełności. O wiele więcej
zarabiam niż wtedy, gdy jeździłem na żużlu. Przez jakiś czas nie mogłem sobie
znaleźć miejsca w życiu, ale na szczęście spotkałem na swojej drodze życiowej
Marcina Kasprzaka, który prowadzi firmę „Kapral-Car” stacje demontażu pojazdów i
dzięki niemu znalazłem cel i drogę w życiu, i robię teraz to, co sprawia mi
satysfakcję. Chciałbym mu z tego miejsca bardzo podziękować, w imieniu moim i
całej mojej rodziny. Mam tylko jeszcze jedno małe marzenie - chciałbym jeszcze
kiedyś wsiąść na motocykl żużlowy i przejechać jeszcze kilka kółek. Zresztą
śmieję się, że ja nigdy nie skończyłem kariery żużlowej, tylko ją przerwałem.
- Pozwoliłby Pan synowi trenować żużel?
- Nawet chciał jeździć na żużlu, ale jak miał śmiertelny wypadek jeden ze
szkółkowiczów w Gnieźnie stwierdził, że to nie dla niego. Gra teraz w piłkę w
Sparcie Janowiec. Gdyby mu się odwidziało i chciał jednak spróbować jazdy na
żużlu, nie robiłbym mu przeszkód, aczkolwiek gdyby się do tego nie nadawał,
powiedziałbym mu uczciwie, by dał sobie spokój. Przy okazji chciałbym pozdrowić
moich byłych sponsorów Panią Jolantę Tomiak i Pana Edwarda Kalinowskiego oraz
Jacka Gajewskiego i Pana Włodzimierza Liczmańskiego.
Tomasz
Świątkiewicz: Staję na nogi. Jeszcze wsiądę na motocykl (WYWIAD)
Łukasz Malaka
30 lipca, 2022
08:35
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp
W wieku siedemnastu lat debiutował w zawodach ligowych w barwach toruńskiego
Apatora. W 1993 roku na torze w Bydgoszczy wywalczył tytuł wicemistrza
Indywidualnych Mistrzostw Polski. O kim mowa? O Tomaszu Świątkiewiczu, któremu
swego czasu wróżono sporą karierę. Życie jednak potoczyło się inaczej. Z byłym
żużlowcem rozmawiamy o karierze sportowej, a także o codziennym życiu.
Tomek, zacznijmy nietypowo. Przed rozmową wysłałeś mi zupełnie „świeże” zdjęcie
z Piotrem Protasiewiczem.
Dokładnie, wspomnień czar. Z Piotrkiem zdawałem licencję i pamiętam, że jak
wchodził na pełnym gazie, na mokrym torze w łuki, to ja sobie wtedy mówiłem w
duchu „poczekaj, Piotrusiu, wyjadę ja na tor, to rzucę ci wyzwanie”. Teraz
spotkaliśmy się po latach, pogadaliśmy, powspominaliśmy, porobiliśmy zdjęcia.
Fajne chwile.
Wróćmy do lat 90. minionego wieku i początków Twojej kariery na żużlu. Z tego,
co mi wiadomo, to miałeś być następcą słynnego motorowodniaka Waldemara
Marszałka, a nie ścigać się w lewo na motocyklu.
Dokładnie tak. Tato zabrał mnie do Żnina na zawody motorowodne, żeby zobaczyć
Marszałka. Nie ukrywam, że mi się to spodobało. Jednak jak miałem chyba z
trzynaście lat, to pojechałem z tatą oraz kolegami z mojego Laskowa na żużel do
Gniezna. To był krótko mówiąc koniec bycia drugim Waldemarem Marszałkiem. Było
po mnie. Zakochałem się w tym sporcie bez pamięci i tak już zostało. Wtedy po
meczu można było wejść do parkingu i usiąść na motocyklu. Czekałem chyba z
godzinę, ale jak w końcu usiadłem i miałem kierownicę w rękach, to powiedziałem
sobie, że będę żużlowcem i kiedyś muszę zostać mistrzem świata.
Tak naprawdę miałeś zaczynać swoją przygodę z żużlem w barwach Startu Gniezno.
Tak było. W szkółce Startu Gniezno przez sezon „zajechałem” chyba wszystkie
możliwe motocykle. Jednak jakoś od początku to wszystko było „nie po drodze”.
Zapisałem się do szkółki w wieku czternastu lat. Pod swoje skrzydła wziął mnie
wtedy Mieczysław Woźniak, jednak ze względu na wiek, władze klubu z trenerem
szkółki „wyrzuciły” mnie ze stadionu. Musiałem odczekać rok, aby oficjalnie
zapisać się ponownie do szkółki. Pierwsze kółka kręciłem de facto już w wieku
czternastu lat. Później miałem zdawać licencję w Opolu, ale do tego ostatecznie
nie doszło. W końcu pojawiła się u mnie „delegacja” z Torunia i ostatecznie
przeniosłem się do Apatora. Klub miał mi pomóc w znalezieniu mieszkania, jednak
do tego ostatecznie nigdy nie doszło.
Nie było ciężko młodemu chłopakowi odnaleźć się w Toruniu?
Oczywiście, że było. Przeniosłem się z małej wioski do dużego miasta. To był
przeskok i dla młodego chłopaka jakiś tam szok. Miałem „przewalone”. To ja
musiałem udowadniać, co potrafię na torze. Jak trener Jerzy Kniaź robił listę,
kto z kim jedzie na treningu, to niektórzy rzucali „k…”, że muszą ze mną
rywalizować. Po prostu się mnie bali. Wszyscy wiedzieli, że ja na torze nie
odpuszczam, bo ja z kolei wiedziałem, że muszę dawać z siebie absolutne maksimum
na torze, aby móc zaistnieć w Toruniu. Niektórzy koledzy tak mnie „lubili”, że
nasikali mi kiedyś do kasku w szatni. To było wtedy, kiedy przebiłem się do
składu, a może nie wszystkim to wówczas pasowało… Pamiętam, że Robertowi Sawinie
nie pasował jeden silnik, a moi sponsorzy odkupili go od niego i ta jednostka
niesamowicie mi podpasowała. Chyba w meczu ze Stalą Gorzów dwa razy z Mirkiem
Kowalikiem przyjechałem na 5:1. Tak wszedłem w skład. Wtedy mieszkałem na
stadionie, byłem w klubie więc od rana do wieczora. Naprawdę, ja tam po prostu
mieszkałem – spałem, a jak nie spałem, to w kółko udowadniałem, że potrafię
jechać na żużlu.
Jak startowało się w jednym zespole z legendarnym Perem Jonssonem?
Per to był wyśmienity żużlowiec, bez dwóch zdań. Pamiętam, że raz na derbach
wieźliśmy Tomka Gollloba chyba trzy okrążenia. Ja byłem na „małej”, a Per jechał
po „dużej”. Tomek zrobił swoją akcję, jakoś mnie wyprzedził i z podwójnej
wygranej zrobiło się 4:2. Byłem też jedną z osób, która pomagała wsadzić Pera do
karetki po fatalnym wypadku. Pamiętam, że stadion podczas derbów pękał wtedy w
szwach, a kibice niektóre biegi oglądali na stojąco. Ja sam chyba dwa razy po
meczu w Bydgoszczy byłem eskortowany przez policję, aby opuścić bezpiecznie
miasto. Takie mecze miały kiedyś swój ciężar gatunkowy.
Można powiedzieć, że Twój talent „eksplodował” w 1993 roku. Wtedy też na torze w
Bydgoszczy zostałeś indywidualnym wicemistrzem Polski.
W tamtym sezonie było parę sukcesów, faktycznie. Zdobyłem w 1993 roku pięć
medali w mistrzostwach Polski. Otrzymałem też powołanie do reprezentacji Polski.
i zostałem wybrany najsympatyczniejszym żużlowcem Polski w plebiscycie Tygodnika
Żużlowego. Nie ukrywam, że liczyłem wtedy na wygraną w kategorii „objawienie
sezonu”, ale to wyróżnienie przypadło Piotrkowi Protasiewiczowi. Najwięcej
satysfakcji dał mi jednak oczywiście ten srebrny medal IMP wywalczony na torze w
Bydgoszczy. Byłem drugi w ćwierćfinale w Gnieźnie, później drugi w półfinale w
Gorzowie, no i drugi w finale. Nikt wtedy na mnie nie stawiał.
Co czułeś, jak stałeś na podium ze srebrnym medalem zawieszonym na szyi?
Możesz się śmiać, ale stałem wtedy obok Tomka Golloba i dalej marzyłem o tym, że
kiedyś taki jak on albo nawet lepszy od niego. Co do Golloba, to nie ma i nie
będzie na świecie lepszego żużlowca. Tomek po prostu „gryzł” tor. Podobnie jak
Mark Loram, z którym miałem okazję startować w parze. Oni obaj jechali od startu
do mety. Starałem się być taki, jak oni. Kiedyś Robert Sawina powiedział mi, że
byłem takim ówczesnym Emilem Sajfutdinowem. To chyba komplement.
Po bardzo dobrym sezonie 1993 pojawił się temat przenosin do Bydgoszczy…
Tak. Chciałem odejść do Polonii. Nie ukrywam, że Tomek Gollob był dla mnie
wzorem. Chciałem być taki, jak on. W Toruniu skończył mi się kontrakt, ale
pomimo faktu, że trzy lata zwlekano z mieszkaniem dla mnie, znowu dałem się
ostatecznie przekonać do pozostania w zespole. Pokazano mi już nawet obiecane
mieszkanie. Miałem swoje oszczędności – chyba z piętnaście tysięcy – a na resztę
miałem dostać pożyczkę, którą bym do klubu spłacał ze swoich zarobków. Jak
przyszło co do czego, to mieszkania nie dostałem. Zrobiłem błąd, że nie
podpisałem szybko aktu notarialnego, a szybciej od niego podpisałem nowy
kontrakt, ponieważ czas naglił. Oczywiście o ostatecznym braku długo
oczekiwanego mieszkania dowiedziałem się już po podpisaniu nowego kontraktu.
Koledzy wracali do swoich mieszkań, a ja nie musiałem wracać. Szedłem do
mieszkania w klubowym hoteliku i rozmawiałem ze ścianami.
Wracając do mojego ewentualnego przejścia do Polonii, to mogę powiedzieć tyle,
że sam Tomek Gollob przyjechał kiedyś do moich sponsorów, którzy mieli sklep w
Toruniu, a u których ja pracowałem. Zapytał się, gdzie jestem. Ja w tym czasie
rozwoziłem Polonezem Truckiem sprzęt RTV do klientów. Rozwoziłem sprzęt i
rozdawałem klientom autografy. Tomek czekał chyba pół dnia na mój powrót.
Wróciłem i wspólnie rozmawialiśmy na temat moich przenosin do Bydgoszczy. Były
rozmowy już na ten temat, aby Tomek wraz ze swoim tatą przygotowali mi silniki
na sezon 1994. Później byliśmy jeszcze razem u Tomka Gąsiorka w Brzozie pod
Bydgoszczą, gdzie był cały klan Gollobów i myśleliśmy wspólnie nad tym, jak
przejść do Polonii. Wszystko skończyło się jednak tak, że zostałem w Toruniu.
W 1995 roku doszło do nieszczęśliwego wypadku na torze w Częstochowie. W
sparingu nabawiłeś się kontuzji, która zakończyła rozpoczynający się wówczas
sezon.
Tak. Złamałem wtedy udo, a pamiątkę z tego zdarzenia – czyli śruby w nodze – mam
do dziś. Całą noc przed meczem padał deszcz. Wygrałem swoje dwa pierwsze biegi,
a w trzecim jechałem za Ułamkiem. Sebastiana lekko obróciło, ja skontrowałem
motocykl, ale zahaczyłem o jego tylne koło. Upadłem, na mnie poleciał motor, a
później wpadł na mnie Kuczwalski oraz Jirout. Był to potężny dzwon i tak
naprawdę można mówić, że dobrze, iż tylko tak się to wtedy skończyło. Miałem
otwarte, wieloodłamowe złamanie uda i zwichnięty bark. Operowano mnie dopiero w
nocy, ponieważ ściągano z innego miasta chirurga.
Na tor powróciłeś, ale nie było to już to samo, co przed kontuzją…
Kontuzja zrobiła swoje, na pewno. Sam przygotowywałem się do sezonu i nie
ukrywam, z perspektywy czasu, że jakoś straciłem chyba serce do jazdy.
Słynna była jeszcze historia z petardą podczas Sylwestra w 1996 roku. Były
plotki, że uszkodziłeś rękę na tyle, że dalsza kariera była wykluczona.
To bzdura. Wróciłem wtedy do domu z Niemiec, właśnie w Sylwestra. Poszedłem
odpalać petardy z sąsiadami i rodziną. Jedna z dużych petard mi się nie
odpaliła. Podszedłem, aby zapalić ją jeszcze raz i nagle zobaczyłem, że jest
ogień w środku. W tym momencie mnie po prostu zamurowało. Petarda wybuchła. Z
siostrą trafiłem do szpitala. Pamiętam, jak szwagier wiózł mnie z żoną Aliną do
szpitala i jakoś tę rękę mi poskładali. Miałem poważny uraz, ale nie na tyle,
żeby w jakiś sposób przeszkadzało mi to w ściganiu się na żużlu. To Nicki
Pedersen nie ma palca, a nie ja. Mam do dziś wszystkie palce.
Po 1996 roku zakończyłeś swoją przygodę z żużlem.
Sezon 1996, jak już mówiłem, był słaby. Jeździłem tak naprawdę na jednej Jawie,
którą po prostu „zajeżdżałem”. Rysia Kowalskiego też już wtedy w klubie nie
było, a on był moim mechanikiem. Drugim był Krzysztof Głowacki. Oni wówczas
rywalizowali ze sobą o palmę pierwszeństwa w klubie. Kowalski nie wytrzymał,
spakował się i odszedł z Apatora. Kolejna rzecz była taka, że jak to w życiu
bywa, to moje ściganie nie do końca podobało się mojej Alince. Kobiety boją się
o facetów, którzy ścigają się w lewo. Uczciwie też przyznam, że były momenty, w
których bałem się, że się rozp… A jak są takie myśli, to już trzeba brać pod
uwagę koniec ścigania. Odchodzili też sponsorzy.
Podkładano też mi nieraz „świnię”. Wiadomo, jak to w żużlu od środka wygląda.
Stawia się na najlepszych. Warsztat miałem z Tomkiem Bajerskim, ale jak
wyjeżdżaliśmy obaj na tor podczas treningu, to nie było sentymentów. Raz z
Bajerskim tak rywalizowaliśmy, że powyrywaliśmy słupki z bandy, Tomek został na
siatce, a ja przeleciałem i leżałem w pasie bezpieczeństwa. Z motocykla zostało
tylko tylne koło. Ten wypadek z Bajerem był wizualnie najgorszy, jaki miałem w
karierze, ale ja wyszedłem z niego bez większego szwanku. Miałem jeszcze jeździć
w Gnieźnie, ale wyszło jak wyszło.
To znaczy, jak wyszło, a raczej – dlaczego w Gnieźnie nie wyszło?
W Toruniu wiceprezes Rogalski stwierdził, że jestem już niepotrzebny, bo nic ze
mnie nie będzie. Co miałem robić? Spakowałem się i pojechałem do kuzyna.
Poszedłem w styczniu 1997 do Mariana Siepaka w Gnieźnie, który był dyrektorem
klubu. Tam mieli do mnie żal, twierdzili, że wtedy odchodząc do Torunia
uciekłem, ale ja tak wcale nie uważałem i nie uważam do dziś. Ja wtedy nie
wiedziałem co robić. Nie chciano mnie zawieźć na licencję do Opola, a przyjechał
Jerzy Kniaź z Rogalskim, przekonali, no i pojechałem z dnia na dzień do Torunia.
Jednak całą historię w Gnieźnie jeszcze pamiętano. Marian Siepak wysłał mnie na
badania do szpitala. Badania ręki wyszły dobrze. Nie było przeszkód, aby wrócić
do żużla. Obiecano mi motocykle, zacząłem przygotowywać się do sezonu. Miałem
przejść z Torunia do Gniezna na mały kontrakt. Pewnego dnia przyszedłem do
klubu, a Siepak mi oznajmił, że zamiast mnie biorą Rysia Franczyszyna na mały
kontrakt ze Stali Gorzów. To był dla mnie cios w serce. Wyszedłem, popłakałem
się i… tyle. W wieku lekko ponad dwudziestu lat skończyłem karierę w tym
sporcie.
I wtedy też słuch o wielkim żużlowym talencie zaginął.
Zająłem się handlem samochodami. Jeździłem do Niemiec, kupowałem samochody i
oczywiście w Polsce je sprzedawałem. Najpierw pracowałem dla kogoś, później
robiłem to już sam.
Jak to przedsięwzięcie wyglądało od strony finansowej? Były z tego pieniądze?
Tak. Naprawdę dobrze sobie z tym handlem radziłem. Na tyle dobrze, że w Berlinie
tamtejsi handlarze znali mnie na tyle, że sami „szykowali” mi samochody, a
gotówkę mogłem im dowieźć. To mówi samo za siebie.
W 1996 roku wziąłeś ślub ze swoją byłą już żoną.
To było 20 kwietnia 1996 roku. Było porządne wesele. Moją Alinkę, przyszłą żonę,
wiozłem motocyklem do ślubu. Cały Janowiec żył wtedy tym naszym weselem. Była
nawet straż pożarna jako eskorta. Ślub odbył się w Łopiennie. Byłem znany i nie
ukrywam, że było to wydarzenie.
Małżeństwo jednak nie przetrwało…
To jest długa historia i czasu by nam nie starczyło… Ja pracowałem, jeździłem po
samochody, a żona poszła do pracy. Jakoś zaczęło się to nam wszystko
„rozjeżdżać”. Zaczęliśmy się od siebie po prostu oddalać. Nie chcę o tym
rozmawiać, bo naprawdę nie jest to miłe.
Trudne pytanie. Z tego co wiem, masz za sobą trudny okres w życiu?
To prawda. W pewnym momencie życia miałem okres poważny okres załamania. Blisko
dwa lata tak naprawdę leżałem w łóżku i myślałem, co ze sobą dalej w życiu
robić. Byłem w fatalnym stanie emocjonalnym. Nie chciałem już żyć. Taka jest
prawda. Unikałem kontaktów z ludźmi. Wyjść z tej sytuacji pomogła mi moja
najbliższa rodzina.
W lutym tego roku wyszedłeś z zakładu karnego.
To też prawda… Uważam, że trafiłem tam nie do końca z mojej winy. Żona
ostatecznie ode mnie odeszła, nie mogłem i nie mogę się z tym do dziś pogodzić.
Może głupio, jak tak mówi facet, ale tak właśnie jest. Przyznaję, że może
wysłałem jednego SMS-a za dużo i za groźby karalne trafiłem do zakładu karnego,
z którego wyszedłem po pięciu miesiącach. Po wyjściu odbyła się sprawa
rozwodowa. Żonę kocham całym sercem do dziś i wierzę, że kiedyś ponownie się
odnajdziemy.
A czym się teraz zajmujesz?
Wróciłem do sprowadzania samochodów, czyli tego, w czym mam największe
doświadczenie i co całkiem nieźle wychodziło. No i mam zamiar wrócić do żużla.
Tomasz Świątkiewicz wróci na tor w roli „oldboya”?
Mogę już ścigać się w oldboyach, w grupie platynowej, ale nikt mi też nie
zabroni zdać jeszcze „normalnej” licencji zawodniczej. Z tego, co wiem, nie ma
żadnych ograniczeń wiekowych. Mam taki zamiar i to jest moje największe obecnie
marzenie, oprócz oczywiście pojednania z Alinką. Czuję się na siłach, aby
jeszcze wsiąść na motocykl i to skutecznie zrobić. Chcę wyjechać jeszcze na tor.
Nie wiem jeszcze tylko w jakim plastronie.
Gdybyś miał jedno życzenie do złotej rybki, to byłoby to…
Życzyłbym sobie, aby zniesiono mi zakaz zbliżania i kontaktowania się z byłą
żoną. W życiu wszyscy popełniamy błędy, a żona to moja jedyna i największa
miłość, jaką w życiu miałem i tak na pewno już pozostanie do końca moich dni.
Tego jestem pewien.
A gdyby można było cofnąć czas, to co byś zmienił w swojej karierze?
Na pewno nie poddałbym się tak, jak wtedy, kiedy powiedziano mi w Gnieźnie, że
nie ma dla mnie ostatecznie miejsca. Wiesz co? Nie szukałem wtedy u nikogo
pomocy. Wyszedłem z klubu, poszedłem pieszo na dworzec i pojechałem pociągiem do
domu. Wysiadłem z pociągu, poszedłem do rodziców do Ośna i taki był żużlowy
koniec zawodnika, który był wicemistrzem Polski w 1993 roku.
Dziękuje za rozmowę.
Dziękuje i pozdrawiam wszystkich kibiców żużla, w szczególności tych, którzy
mnie pamiętają.
Osiągnięcia
1991/3; 1992/3; 1993/3; 1994/3; 1996/2 | |
1992/1; 1993/2; 1994/3 | |
DPP | 1993/1; 1996/1 |
IMP | 1993/2 |
MIMP | 1993/3; 1994/15 |
MMPPK | 1993/1 |
BK | 1993/6 |
SK | 1994/3 |
ZK | 1993/13 |
Wyniki ligowe zawodnika w barwach toruńskich
Sezon | mecze | biegi | punkty | bonusy |
Średnia biegowa |
Miejsce w ligowym rankingu |
1991 | 4 | 4 | 1 | 0 | 0,250 | - |
1992 | 8 | 16 | 12 | 4 | 1,000 | - |
1993 | 18 | 72 | 87 | 17 | 1,444 | 53 |
1994 | 13 | 56 | 81 | 12 | 1,661 | ? |
1996 | 20 | 52 | 27 | 5 | 0,615 | ? |
Zdjęcia zostały nabyte
na stadionowym stoisku z pamiątkami