ZĄBIK Jan


Jan Ząbik urodził się 21 grudnia 1945 roku. Sroga i śnieżna zima oraz znaczna odległość od urzędu ewidencji ludności spowodowała, że rodzice narodziny syna mogli zarejestrować dopiero w styczniu i tym sposobem mały Janek urodził się wg dokumentacji urzędowej 1 stycznia 1946 roku w miejscowości Kiełp. Przez całą sportową karierę związany był z Toruniem, a na torach żużlowych spędził aż 21 lat, by później zająć się szkoleniem młodzieży. Podczas kariery zawodniczej zatrudniony był w EMA-Apator Toruń, na stanowisku Kontrolera Jakości Produkcji (zawód wyuczony: elektryk). Po skończeniu kariery oddał się "trenerce", prowadził zespoły z Torunia, Ostrowa, Wrocławia.

Do toruńskiej szkółki żużlowej Ząbik trafił w wieku 19 lat, tam do dyspozycji dla ponad stu kandydatów na żużlowców były zaledwie dwa motocykle! Ostatecznie z całej tej grupy, licencję zdało tylko dwóch zawodników. Jest wielu zawodników, którzy już na początku swojej kariery odnoszą błyskotliwe sukcesy, jednak Jan Ząbik do nich nie należał. Dlatego musiał on długo trenować i czasami aż do znudzenia powtarzać wszystkie elementy żużlowego rzemiosła, ale miał też wielką ambicję i niesamowity dar uczenia się. Jak sam później przyznawał – przez cała swą karierę trwała praca nad sobą i swoją techniką oraz podpatrywanie najlepszych. Dla Jana Ząbika idolem i zawodnikiem, na którym starał się wzorować, była legenda toruńskiego żużla – Marian Rose.

"Mieszkałem wtedy w hotelu znajdującym się przy zakładzie. Miałem stamtąd niedaleko na stadion żużlowy przy ulicy Broniewskiego. Popołudniami nie było co robić, więc chodziłem popatrzeć jak jeżdżą zawodnicy. Wkrótce poznałem Mariana Rosego, czyli wybitnego toruńskiego żużlowca. Dość szybko złapaliśmy wspólny język. Okazało się, że on ma swój garaż, gdzie dłubie sobie przy motocyklach i samochodach. Ja chodziłem mu pomagać, bo motoryzacja od zawsze była moim oczkiem w głowie. Po prostu lubiłem pracować przy różnego rodzaju maszynach. Marian szybko zorientował się, że jestem kumaty w tych tematach i któregoś razu zaproponował mi przejażdżkę na motocyklu żużlowym. Z Marianem byliśmy sąsiadami i często się spotykaliśmy. Dzięki temu zacieśnialiśmy nasze relacje. Był wspaniałym kolegą. Przez cały czas można było na niego liczyć. Każdy kto do niego podszedł zawsze otrzymywał wsparcie i nigdy nie był odprawiany z kwitkiem. Dla mnie to był wzór koleżeństwa. Traktowałem go również jako najlepszego trenera i nauczyciela. To właśnie on zdradzał mi wiele żużlowych tajników i przekazywał mi mnóstwo wiedzy. Zawsze starałem się mu jakoś pomóc, a on w zamian udostępniał mi swój motocykl na treningach. Dzięki temu miałem trochę więcej jazdy i okazji do szlifowania swoich umiejętności. W klubie na całą grupę młodych zawodników były przeważnie tylko dwie maszyny, a czasami nawet jedna, więc nie było wcale tak łatwo się do tego dopchać. Trzeba było czekać na swoją kolej i jakoś się dzielić. Jeżeli ktoś niechcący się wywrócił, to wielokrotnie konieczne stawało się doprowadzenie motocykla do stanu używalności. To niestety potrafiło zająć trochę czasu i wiązać ręce zawodnikom palącym się do jazdy. Dzięki Marianowi nie byłem jednak tak bardzo od tego zależny i miałem nieco większe możliwości. Można powiedzieć, że od tego zaczęła się moja przygoda z tym sportem. Przed pierwszym wyjazdem na tor Marian pożyczył mi swój kombinezon i kask. Zanim wsiadłem na motocykl powiedział do mnie: tu jest sprzęgło, tu jest gaz, jedzie się w lewo i nie ma hamulców. Następnie zaczął wyjaśniać o co tak naprawdę chodzi w tym żużlu i jak powinienem jechać. Dzięki jego wskazówkom całkiem szybko opanowałem jazdę ślizgiem na łukach. Potem stwierdził, że musi nauczyć mnie startów. Tu jednak nie szło mi już tak dobrze. Kilka razy wylądowałem na plecach, bo chyba za bardzo się rozochociłem. W pewnym momencie Marian doszedł do wniosku, że jak na pierwszy raz to już wystarczy, bo jeszcze rozwalę mu motocykl, a on przecież musi mieć na czym startować w lidze. Te pierwsze przejazdy sprawiły jednak, że postanowiłem zapisać się do klubu. Nie byłem już najmłodszy, bo miałem 19 lat, ale wtedy w takim wieku się zaczynało. To nie było nic nadzwyczajnego. Pamiętam, że do szkółki przyszło jakieś sto osób, ale licencję zdałem tylko ja i jeszcze jeden chłopak. Temu drugiemu niespecjalnie jednak wychodziło i szybko dał sobie spokój. Mnie na szczęście udało się trochę bardziej przebić"- wspominał po latach

Debiut ligowy przypadł Ząbkowi na spotkanie w Gnieźnie w 1966 roku, a los sprawił, że na torze pojawił się właśnie w parze z Rose. Na początku zadaniem młodego Ząbika było przywożenie jednego punktu w biegu, jednak z czasem, gdy jego praca zaczęła przynosić efekty, zaczął odnosić pierwsze sukcesy: "Pewne rzeczy trzeba mieć wrodzone. Mnie momentami trochę tego brakowało, ale robiłem wszystko, żeby stawać się jak najlepszy i podnosić swój poziom. Z obsługą motocykla nigdy nie miałem problemu. Największym wyzwaniem było jak najszybsze opanowanie skutecznej jazdy we czterech. Ja zawsze miałem kłopoty ze startem. Nieraz się wywracałem, wjeżdżałem w taśmę lub zostawałem w tyle. Za każdym razem starałem się jednak ugrać jak najwięcej na dystansie. U mnie była walka przez cztery okrążenia. Próbowałem atakować i po dużej i po małej. Nawet jak nie najlepiej zebrałem się ze startu, to chciałem być pierwszy na mecie. Śmiało mogę powiedzieć, że to Marian zaszczepił we mnie taką wolę walki. Dzięki niemu nauczyłem się technicznej jazdy i przeprowadzania różnych manewrów na torze, które miały pomagać poprawiać swoją pozycję"

W 1968 roku zdobył on młodzieżowe wicemistrzostwo Polski i o tym młodym toruńskim żużlowcu zaczęło się robić głośno w kraju. Miało to też swoje odzwierciedlenie w składzie toruńskiej Stali – teraz to Ząbik był już prowadzącym parę i jego zadaniem było zwyciężanie, a także pomaganie słabszemu partnerowi na torze. Po wypadku Mariana Rose to m.in. na Ząbika spadła odpowiedzialność za wyniki drużyny z Torunia, która przez długie lata bezskutecznie pukała do pierwszoligowych bram. W końcu w połowie lat siedemdziesiątych, torunianie dopięli swego i po dziś dzień jeżdżą w najwyższej klasie rozgrywek. Jan Ząbik odegrał w tym sukcesie ogromną rolę, a i sam zdobywał coraz więcej trofeów – kilkukrotnie awansował się do finałów IMP, zajął trzecie miejsce w „Złotym Kasku” w 1981 roku, a także wywalczył srebrny medal MPPK wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem, z którym na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tworzył niezapomniany tandem Z-Ż.
Jan Ząbik trafił również do kadry narodowej, a w roku 1980 wyjechał do Anglii, aby w tamtejszej lidze bronić barw Sheffield. Jak później mówił - była to dla niego prawdziwa szkoła żużla i mógł tylko żałować, że jego przygoda z ligą angielską trwałą tylko przez jeden sezon. Ale ten rok dał mu więcej niż całe lata startów w Polsce! Można było przecież poznać rozmaite tory, style jazdy przeciwników oraz zdobyć niezbędne doświadczenie, zwłaszcza w pracy z motocyklem. Początkowo do ligi Angielskiej miał trafić Wojciech Żabiałowicz, ale sprawy poukładały się w taki sposób, że ostatecznie wysłali Ząbika, który zobaczył jak wygląda prawdziwy speedway od środka, bo jednak dla Polaków był to wówczas trochę inny świat. Poznał tam wiele nowych torów i nauczył się lepszego operowania różnorodnymi ustawieniami sprzętu zależnie od pogody, bo trzeba było szybko reagować i dopasowywać sprzęt do zmieniających warunków. Na brytyjskich torach jeździło się też zupełnie inaczej, więc mógł doskonalić swoje umiejętności i z perspektywy czasu, Anglia dała mu bardzo dużo, bo tam dostałem prawdziwą lekcję żużla i poznał ten sport znacznie lepiej. Po powrocie do Polski czuł, że jeszcze bardziej chce mu się jeździć.

Szczególne znaczenie w karierze Jana Ząbika miały też powołania do Żużlowej Reprezentacji Polski, bo to był sygnał, że zalicza się do krajowej czołówki. Zawodników dobierano wówczas na podstawie osiąganych wyników. Kadra funkcjonowała w oparciu o obozy i wyjazdy na zawody. Składy na poszczególne mecze i turnieje przeważnie zależały od rywali oraz toru. Jan Ząbik zaliczyłem wiele takich zgrupowań, na których nie brakowało kabareciarzy, którzy zawsze musieli coś zbroić i wyciąć komuś jakiś numer. Dzięki nim ciągle się coś działo i było wesoło, ale gdy przychodziły zawody, każdy podchodził profesjonalnie do swoich obowiązków: "Pamiętam, że kiedyś byliśmy na obozie w Bydgoszczy. Trener zawsze dawał nam porządny wycisk. Któregoś dnia po ciężkim marszobiegu byłem tak wykończony, że musiałem się zdrzemnąć. Na swoje nieszczęście usnąłem tak mocno, że koledzy postanowili to wykorzystać. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do mojego pokoju i właśnie robi mi kawał. Nagle usłyszałem potężne walenie w drzwi. Nie wiedziałem co się dzieje, więc zerwałem się na równe nogi i pobiegłem otworzyć. Na korytarzu czekali kumple, którzy jak tylko mnie zobaczyli, to zaczęli skręcać się ze śmiechu. Nie miałem pojęcia o co im chodzi. W pewnym momencie zerknąłem jednak w lustro i wszystko zrozumiałem. Okazało się, że całą twarz miałem wysmarowaną czarną pastą do butów. Wyglądałem przekomicznie. Potem dowiedziałem się, że za całą akcją stał Jurek Szczakiel. On był niemożliwy i zawsze coś nawywijał. Fajnie to sobie teraz powspominać. Przyznam, że lubiliśmy się wygłupiać i sobie docinać, ale jednocześnie tworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Funkcjonowaliśmy zgodnie z zasadą, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego".

Pan Jan przez całą karierę jeździł w barwach macierzystej drużyny. Miał co prawda propozycje z innych klubów, ale czuł się bardzo mocno związany z klubem i nie chciał odchodzić, bo Toruń uważał za swoje miasto i kochał je całym sercem. Spędził w nim większość swojego życia, a klub stał się całym jego życiem. Początkowo przyświecał mu cel, aby awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej. Powiedziałem sobie wówczas, że będzie tak długo jeździł, dopóki tego nie zrealizuje. Kiedy Apator dopiął swego, to gonił za kolejnymi marzeniami i walczył o jak najwyższą pozycję w tabeli i to trzymało go w mieście Kopernika. Zawsze prezentował bardzo wysoką formę, a na przestrzeni lat zaliczył wiele naprawdę dobrych sezonów, podczas których wykręcał świetną średnią i był jednym z liderów swojej drużyny. Patrząc na statystyki, można dojść do wniosku, że Jan Ząbik był żużlowcem, który nie schodził poniżej pewnego poziomu. W 1981 roku wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem wywalczył drugie miejsce w Mistrzostwach Polski Par Klubowych. Dwa lata później jego Apator sięgnął po brązowy medal w rozgrywkach ligowych i po raz pierwszy w historii znalazł się na podium DMP, natomiast w 1986 roku torunianie zdobyli wymarzone Mistrzostwo Polski, a Ząbik pełnił funkcję jeżdżącego trenera zespołu. Po tym sukcesie zakończył swoją karierę żużlową, a rok później – w czerwcu 1987 roku odbył się na torze w Toruniu jego turniej pożegnalny, który w wielkim stylu wygrał Duńczyk Hans Nielsen. Tuż po zakończeniu kariery Ząbik skupił się na szkoleniu młodzieży, to właśnie z jego inicjatywy w połowie lat osiemdziesiątych powstał minitor dla dzieci, gdzie swoje pierwsze szlify żużlowe zdobywali m.in. Piotr Baron czy Tomasz Bajerski. Kilka lat później Ząbik odszedł z Torunia, najpierw do Grudziądza, a potem także do Ostrowa i Wrocławia i wszędzie tam cieszył się uznaniem, pozostawiając po sobie zdolną młodzież. W końcu jednak wrócił do Torunia, gdzie ponownie objął funkcję trenera, doprowadzając toruński zespół do kolejnego złota DMP w 2001 roku.

Jedni w środowisku żużlowym traktują go jak ojca, inni jak nauczyciela. Jan Ząbik udowadnia bowiem, że gdy zajęcie sprawia prawdziwą radość, upływający czas nie ma żadnego znaczenia.
Gdy na początku lat 80. Jan Ząbik zaczynał pracę trenera, nikt - włącznie z nim samym - nie mógł przypuszczać, że będzie zajmować się tym także parę dekad później. Jak wspomina, wszystko zaczęło się po jego powrocie z Wysp Brytyjskich, gdzie przez jeden sezon bronił barw Sheffield. Gdy wróciłem do Polski nie zrezygnowałem do końca z jazdy na żużlu. Zainteresowałem się jednak trenerką i można powiedzieć, że od 1981 roku po dziś dzień jestem stale w tym zawodzie. Na początku byłem co prawda jeżdżącym trenerem, ale w końcu musiałem na coś się zdecydować. Uznałem, że trzeba wybrać to, co robi się najlepiej. Moje wyniki jako żużlowiec nie należały przecież do najwybitniejszych, dlatego postanowiłem poświęcić się szkoleniu.

Tym, co Ząbika od początku pracy trenerskiej interesowało najbardziej, było szkolenie młodzieży. Dlaczego odniósł w tej dziedzinie sukces? Niektórzy mówią, że miał szczęście, jednak sam zainteresowany podkreśla, że w szkoleniu młodzieży bardzo pomaga mu minitor: Nie ukrywam, że minitor jest dla mnie, jako trenera, czymś bardzo ułatwiającym zadanie. Dzięki temu, że trenujemy na takim torze, zawodnicy szybko opanowują technikę i potrafią naprawdę umiejętnie jeździć. Jeśli dany adept opanuje wymagania, jakie stawiamy mu na minitorze, to o wiele łatwiej jest mu później na normalnym obiekcie. W zasadzie to wszystkim. Na minitorze jestem w stanie zrobić to, czego tylko dusza zapragnie. Mogę zmieniać nachylenie łuków, nawierzchnię, do tego często ustawiam zawodnikom pachołki i przygotowuję dla nich różne zadania. Poza tym mając swój minitor, możemy trenować od świtu do zachodu słońca. Nikt nam w tym nie przeszkadza.

W wypowiedzi Pana Jana jest nieco kokieterii, bowiem mimo wszystko jest wspaniałym wychowawcą żużlowej młodzieży, do jego wychowanków należą m.in. Robert Sawina czy Krzysztof Kuczwalski, który w latach osiemdziesiątych zapowiadał się na świetnego zawodnika. Wielki udział miał również w kształtowaniu się takich zawodników jak Mirosław Kowalik, Jacek Krzyżaniak, Piotr Barion czy Robert Kościecha. Z czasem w drużynie prowadzonej przez Jana Ząbika pojawił się także jego syn - Karol, który w roku 2003 zadebiutował w lidze i szybko stał się najlepszym juniorem nie tylko w kraju, ale i na świecie, co potwierdził tytułem IMŚJ. Dlatego o trenerskim fachu najwięcej mogą powiedzieć Jego wychowankowie.
Robert Kościecha
- Trenera Ząbika wyróżnia na pewno to, że zawsze ma cierpliwość i czas do pracy z młodzieżą. Jak pamiętam, zawsze poświęcał się w stu procentach swojej pracy, a to później skutkowało tym, że w klubie było wielu zdolnych zawodników. Pana Jana znam w zasadzie od małego, ponieważ jeszcze mój tata jeździł z nim trochę na żużlu. Gdy miałem 9 czy 10 lat, odbyłem natomiast pod jego okiem pierwszy trening na minitorze. Tak to wszystko się zaczęło. Wytrwać w środowisku żużlowym przez kilkadziesiąt lat nie jest na pewno łatwo. Widać jednak, że ten sport jest jego największą pasją i że poświęcił mu część swojego życia. Dwa czy trzy lata po zdaniu przeze mnie licencji, pan Ząbik wrócił do klubu w roli trenera. Z naszej współpracy zawsze byłem zadowolony i nie ukrywam, że nawet teraz, mimo że nie jeżdżę już w Toruniu, jesteśmy w kontakcie. Jestem mu wdzięczny, bo w wielu rzeczach w trakcie mojej kariery mi pomógł.
Piotr Baron - pana Janka poznałem już jako dziecko, a później nasze drogi wielokrotnie się splatały. Teraz, po latach, jesteśmy w zasadzie kolegami po fachu - przyznaje Baron, który jako nastolatek podążał za Ząbikiem, w latach 90. przenosząc się wraz z nim do klubu z Grudziądza. Z mojej strony na temat pana Janka mogą pojawić się same superlatywy. Lepszego trenera w Polsce po prostu nie ma. Uważam, że dla każdego z nas, zajmującego się szkoleniem, pan Jan może być po prostu wzorem.
Z sentymentem swoich dawnych podopiecznych wspomina także sam szkoleniowiec: Bliscy byli mi tak naprawdę wszyscy, których w ciągu wielu lat wychowałem. Z uśmiechem na twarzy wspominam szczególnie tych, którzy później święcili z nami triumfy i odnosili sukcesy. Satysfakcja pojawia się wtedy, kiedy zawodnik, w którego się wierzyło i któremu poświęcało się wiele godzin, osiąga wyniki na torze. By z tego materiału, jakim jest młody żużlowiec coś zrobić, trzeba jednak poświęcić wiele energii. Bez zaangażowania samego chłopaka o wyniku też nie może być mowy. Wszystko musi być poparte naprawdę ciężką pracą.

Od roku 2007 Pan Jan z uwagi na swój nieprzeciętny dar szkolenia żużlowego narybku, został oddelegowany w klubie tylko do szkolenia młodzieży. Dało to wymierny efekt w postaci kolejnych wychowanków, jednak czy z młodego narybku wyrosną prawdziwe rekiny speedwaya czas pokaże. Warto również wspomnieć w biografii Pana Jana fakt, że w roku 2012 zawiązało się Stowarzyszenie "Stal", które zawiązało się w roku poprzednim, a jego zadaniem było szkolenie młodzieży. Młodych toruńskich adeptów prowadził nie kto inny Jan Ząbik, który organizował zajęcia na miejscowym lotnisku, gdzie toruński klub zbudował dwa minitory - większy, 265-metrowy oraz w środku mniejszy 125-metrowy. Toruński coach, praktycznie każdą wolną chwilę spędzał z młodymi żużlowcami i doglądał młodzieżowych torów, na które nawieziono granit ze starego toru i wykonano nasypy wokół obiektu. Warto też podkreślić, że współpracujący z toruńskim klubem Tony Briggs wspomógł minitor dmuchanymi bandami, aby młodzi żużlowcy czuli się bezpieczniej. Ktoś może zapytać: po co minitory, przecież żużlowcy mają do dyspozycji piękny obiekt, na którym pewnie jeździ się przyjemniej niż na umieszczonym z dala od "cywilizacji" na torze, gdzie nawet nie można się porządnie rozpędzić. Wątpliwości natychmiast rozwiewał toruński trener: "Na takich torach najlepiej można się nauczyć techniki. A poza tym ten obiekt ma inną zaletę. Na Motoarenie często coś się dzieje, a tutaj możemy bez przeszkód jeździć od rana do nocy. W procesie szkolenia zawodnika młodzi adepci powinni stopniowo przesiadać się z motocykli o mniejszej pojemności silnika na coraz większy, a co za tym idzie mocniejszy". Niestety żużel to sport dla tych, którzy się nie poddają i walczą do końca, czasami na przekór wszystkiemu, dlatego nie jest łatwo znaleźć młodych chętnych do uprawiania tej dyscypliny sportu. Trener Ząbik, nie poprzestawał jednak tylko na szkoleniu, bowiem często jeździł i szukał potencjalnych przyszłych żużlowców. Oto jak komentował swoje poszukiwania żużlowych perełek: Ostatnio często bywa tak, że na uprawianie tego sportu mogą sobie pozwolić tylko dzieci bogatych rodziców. A te nieraz nie mają talentu i zacięcia. Na minitor mogę przyjąć wszystkich. Szukam więc po wioskach i namawiam każdego, kto wydaje mi się talentem. To widać nawet choćby po tym, jak dzieciaki jeżdżą na rowerze. Dobrze, że ideę szkolenia młodzieży rozumie prezes Unibaxu Wojciech Stępniewski i również stawia na to, żebyśmy mieli jak najwięcej wychowanków. W innych klubach różnie z tym bywa.

W roku 2012 Jan Ząbik spełnił swoje marzenie i obok Motoareny, na granicy lotniska sportowego, za jego inicjatywą rozpoczęto budowę obiektu przeznaczony dla młodzieżowców, a w przyszłości, być może dla drużyny Stali Toriń, która miała być alternatywą i zapleczem dla naszpikowanego gwiazdami ekstraligowego Unibaxu. Drugoligowa Stal w założeniu miała być rdzennie miejska: jej barw bronić mieli zawodnicy "stąd", którzy nie mieli szans na starty w walczącym o zupełnie inne cele Unibaxie. Warto też podkreślić, że w budowę toruńskiego minitoru Jan Ząbik swoją charyzmą, zaangażował kibiców, którzy pomagali w weekendy i wakacje przy budowie obiektu. Finalnie obiekt wyposażony został w elektryczność, na drewnianym ogrodzeniu zamontowane zostały dmuchane bandy, a w środku dużego toru powstał mniejszy tor, niczym dawniej na obiekcie przy ulicy Broniewskiego 98. Jak mówił sam Jan Ząbik, na takim minitorze wychowywali się bracia Przedpełscy i wielu innych zawodników skorzysta z jego technicznych walorów.

Talent do szkolenia to nie jedyna zaleta Jana Ząbika. Szkoleniowiec ten na co dzień zaraża także drużynę swoim optymizmem. Dla pana Jana nie ma rzeczy niemożliwych i żaden mecz nigdy nie jest dla niego przegrany. To nie tylko osoba pogodna, ale też bardzo otwarta na ludzi. To trener lubiany zarówno przez kibiców, zawodników, jak i działaczy innych klubów. Powiedzmy sobie szczerze, jest on osobą, której nie da się nie lubić. W 2010 roku Jan Ząbik wziął udział w wyborach do Rady Miasta Torunia z ramienia KW Michała Zaleskiego "Czas Gospodarzy". Trener Unibaxu Toruń startował z okręgu nr 4: Rubinkowo, Jakubskie Przedmieście, Winnica, Bielawy, Grębocin, Nad Strugą Katarzynka, Mokre. Szkoleniowiec toruńskich żużlowców, jako radny przede wszystkim podejmuje wszelkie działania mających na celu rozwój infrastruktury sportowej Torunia: modernizacja i budowa nowych obiektów, kolejnych Orlików oraz aren, które mają spełniać wszelkie wymogi dla imprez o charakterze europejskim.
W roku 2012 za sprawą "radnego-trenera" od września przy toruńskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego mieszczącej się na ul. Targowej powołano pierwszą w Polsce klasę żużlową. O powstaniu żużlowej szkoły mówiło się od dawna, plany ziściły się, gdy wiadomym było, że ponsorzy pomogą dokończyć prace na toruńskim minitorze, który został wyposażony m.in. w dmuchaną bandę. Zawodnicy mieli trenować, ale również uczestniczyć w zawodach i na tę okoliczność Stowarzyszenie Miłośników Sportów Motorowych Stal Toruń zgłosiło do rozgrywek miniżużlowych pięciu zawodników. W skład pierwszej drużyny wchodzili Adrian Bułanowski, Marcin Kościelski, Adam Rembeza, Adam Wankiewicz oraz Igor Kopeć-Sobczyński.
Zupełnie nowatorski jak na polskie realia żużlowe pomysł utworzenia klasy żużlowej przy SMS-ie mieszczącym się na ul. Targowej w Toruniu, tak komentował pomysłodawca - Będzie to pierwsza tego typu klasa w Polsce. Przewodniczący GKSŻ - Piotr Szymański był w Togliatti, gdzie istnieje takie rozwiązanie i stwierdził, że jest ono bardzo udane. Coraz więcej Rosjan przedostaje się do światowej czołówki. A my mamy warunki: są minitory w Toruniu i okolicach, czyli w Bydgoszczy, Grudziądzu, Pile, Gdańsku. Jest kadra szkoleniowa, jak choćby Jacek Krzyżaniak, który ma wykształcenie pedagogiczne.

Patrząc na zaangażowanie Pana Jana jedno jest pewne cała Polska może zazdrościć Toruniowi takiego, trenera, wychowawcy, sportowca, człowieka. Bo przecież Jan Ząbik to coś więcej dla toruńskiego żużla niż tylko zawodnik, później trener. To marka jakich mało. Zmieniali się w Toruniu zawodnicy, trenerzy, zarządy, prezesi, działacze, stadiony, a Pan Janek ciągle tkwi na posterunku. Nigdy nie było słychać o jakimkolwiek skandalu z jego udziałem, nigdy nie wypowiadał się negatywnie o konkurentach, oponentach, zawsze emanuje klasą i fachowością. A o jego podejściu do kształtowania młodych żużlowych charakterów niech świadczy wypowiedziane przez Pana Jana zdanie w jednym z wywiadów: "Ja kocham młodzież, kocham dzieciaków. Dla nich zrobię wszystko. Jak się nauczą rzemiosła we wczesnym wieku, to szybko mogą zostać klasowymi żużlowcami. Obojętnie czy ktoś pochodzi z Torunia, czy przyjedzie do nas z innego kraju - każdemu pomogę i udzielę wskazówek."

Nic więc dziwnego, że zaangażowanie i zasługi na płaszczyźnie klubowej zostały dostrzeżone przez władze ogólnopolskie i gdy 28 listopada 2015 roku wybrano na kolejną kadencję nowy skład Głównej Komisji Sportu Żużlowego, poszerzono skład komisji do siedmiu osób wśród, których znalazł się Jan Ząbik, który miał zająć się koordynowaniem projektu miniżużla w skali Polski oraz prowadzić reprezentację złożoną z najmłodszych zawodników mających poniżej 16 lat i dopiero planujących starania o licencję.

W kolejnych latach toruński trener był jednak nieco z boku żużlowych wydarzeń w Toruniu. Prowadził co prawda wspólnie ze swoim synem Karolem, toruńską miniżuzlową Stal, ale pierwszoligowa drużyna była zarezerwowana dla innych trenerów. Zmieniło się to przed sezonem 2018, kiedy to pierwszą drużynę miał poprowadzić Jacek Frątczak. Jan Ząbik wrócił do klubowego parkingu i znowu był blisko toruńskiego klubu. Miał on pomagać synowi, który dostał zadanie pracy z młodzieżą. Za wszystkie decyzje miał jednak odpowiadać Karol, a Jan miał być łącznikiem pierwszej drużyny ze Stalą Toruń w której trenowało dwunastu chłopców w różnym wieku.
Po powrocie duetu Ząbików na pierwszy szkoleniowy front, kibice oczekiwali nawiązania do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to Toruń stał własnym wychowankami. Niestety wysypu młodych jeźdźców w Toruniu nie było, ale Jan Ząbik ku uciesze kibiców pojawiał się co jakiś czas podczas ważnych wydarzeń żużlowych, jak choćby podczas odsłonięcia "żużlowej Katarzynki" toruńskich Aniołów przed dworem Artusa w roku 2019 czy podczas retro derbów 2019, organizowanych przez Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji w Toruniu, Stal Toruń oraz Bohaterów Czarnego Gryfa. Podczas tej drugiej imprezy Pan Janek nie miał oporów by wyjechać na tor i jak za dawnych lat dać popis jazdy na motocyklu z lat osiemdziesiątych
. Opowiadał również o swoim życiowym spełnieniu: "Poświeciłem całe życie sportowi. Jestem spełnionym dziadkiem. Niestety… żona już odeszła, a Karol i Robert są na swoim. Teraz najważniejsze, by zdrowie dopisywało. Firma działa, Stal Toruń tez działa. Następni chłopcy będą zdawać licencje. Niech się tak kręci dla dobra toruńskiego żużla i nie tylko".

Czy tak się stanie należy poczekać przynajmniej kilka lat, bowiem jak mawia przysłowie z "pustego i Salomon nie naleje", a Jan Ząbik zawsze powtarzał, że doskonałe wyniki z miniżużla nie muszą przekładać się na dorosły żużel.

O Panu Janku Ząbiku należy przytoczyć jeszcze fakt z jego życia. Ale niech o tym opowie jeden z rozdziałów książki:
(niestety w zbiorach posiadam tylko dwie kartki tego wydania i nie wiem co to za tytuł. Tekst ten mam skatalogowany w roku 1973 więc prawdopodobnie książka pochodzi z tego okresu)

JAN ZĄBIK
sport motorowy jest jak narkotyk
Ma wiele zasług jako sportowiec. Do Księgi Honorowej woj. toruńskiego wpisano go za czyn niecodzienny. Oto treść wpisu:
"Z narażeniem własnego życia, doznając ciężkich poparzeń ciała, wyniósł z płonącego budynku troje małych dzieci oraz skutecznie pokierował akcją gaszenia pożaru. Od dziesięciu lat jest kapitanem drużyny żużlowej. Jest wzorem sportowca, kolegi i nauczyciela. Cieszy się wielkim szacunkiem i uznaniem wśród kibiców i działaczy".
Jan Ząbik nie chce mówić o swoim wyczynie. Uważa, że zrobił to, co do niego należało. Był na weselu na wsi. Zapaliła się stodoła, w której spały dzieci. Płomień szybko ogarnął cały obiekt. Ludzie potracili głowy: zamiast ratować - zaczęli lamentować. Ząbik wskoczyli raz i drugi w płomienie. Wyciągnął dzieci. Objął komendę, zorganizował mimo poparzeń - akcję gaszenia. Zapobiegało to bardziej dotkliwym stratom.
Nieskładnie mu o tym mówić. Woli o sporcie żużlowym. Chyba rygory tej dyscypliny sportu, wymagającego odwagi, rozwagi i błyskawicznych decyzji, wiążą się z faktem, który opisano wyżej. Posłuchajmy więc, co mówi o swoim umiłowanym sporcie.
Moja przygoda z żużlem - mówi Jan Ząbik - zaczęła się przed czternastu łaty. Za namową kuzyna wybrałem się po raz pierwszy na mecz żużlowy na stadionie przy ul. Broniewskiego. Miałem wówczas 19 lat. Podczas jednego z biegów zawodnik gospodarzy, Józef Ptak, miał upadek. Z całym impetem wpadł na siatkę. Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że zemdlałem.
Od tego czasu jednak zacząłem interesować się żużlem. Przychodziłem na stadion, zaglądałem do warsztatu. W 1965 roku zamieszkałem w Toruniu na stałe, zacząłem uczęszczać na zajęcia tzw. szkółki. Było nas prawie stu. Ćwiczyliśmy w dwóch grupach na trzech motocyklach. Długo nie udawało mi się dosiąść motoru. Kiedy przychodziła na mnie kolej, silnik najczęściej defekował. Były to stare wysłużone Fisy. Zajęcia prowadził Marian Rose.
W 1966 roku na wiosnę zdałem "egzamin" na żużlowca i zdobyłem upragnioną licencję, mogłem startować w zawodach. Pamiętam doskonale pierwszy ligowy start. Jeździliśmy z "Karpatami" w Krośnie. Był to mecz o mistrzostwo II ligi. W dwóch biegach zdobyłem wówczas 4 punkty. Jeden bieg wygrałem, raz byłem trzeci.
Toruńska Stal występowała wówczas w składzie: Rose, Kościelak, Bauta, Szuluk, Jaworski, Cheładze.
Funkcję kapitana drużyny piastuję nieprzerwanie od 1971 roku.
Z sukcesów, jakie odnosiłem na różnych torach, najbardziej cenię sobie wicemistrzostwo młodzieżowe Polski, zdobycie mistrzostwa Polski par klubowych (z Januszem Plewińskim) i indywidualne mistrzostwo federacji Stal.
W bieżącym roku otrzymałem odznakę "Zasłużony dla województwa toruńskiego". Po raz pierwszy to wyróżnienie otrzymał sportowiec. Przyjąłem je z dużym zadowoleniem i wzruszeniem. Uważam to za uhonorowanie mojej pracy i postawy na boisku i w życiu codziennym, jako sportowca i mieszkańca tego województwa.
Obecnie - startując w I lidze, kiedy trzeba więcej czasu poświęcić na zajęcia na torze i w warsztatach - z pracy jesteśmy w macierzystych zakładów urlopowani. Od dziesięciu lat jestem pracownikiem "Apatora".
Sport motorowy wciąga, jest jak narkotyk. Jednak nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie odstawić motor, wówczas poświęcę się szkoleniu młodzieży lub zostanę działaczem sportowym. Nie chciałbym rozstawać się z żużlem.
Życie żużlowca nie jest tak atrakcyjne, jak się niektórym wydaje. Efektownie uszyty kombinezon z barwnymi wypustkami, błyszczący motor to tylko zewnętrzne atrybuty. Chcąc mieć wyniki i zadowolenie ze startów, nie wystarczy wziąć motocykl z rąk mechanika. Trzeba również samemu popracować przy silniku. Od własnej pracy i pracy całej drużyny zależą wyniki na torze.

Mimo upływu lat Pan Janek Ząbik ciągle cchce być obecny w żużlu i z ochotą dzielił się wspomnieniami z bogatej kariery sportowej.  Nic więc dziwnego, że każdy dziennikarz chciał osobiście spisać owe opowieści. Na uwagę w tym przypadku zasługują dwa wywiady. Pierwszy z roku 2021 poczyniony przez redaktora Przemysława Sierakowskiego. Drugi z roku 2023 przeprowadzony w kilka dni po urodzinach pana Jana, uraczył Karol Śliwiński.
Oto zapis tych rozmów.

Jan Ząbik: Nie musisz mieć w drużynie samych mistrzów. 6 x 8 to 48 - wystarczy do zwycięstwa
Jan Ząbik to żywa legenda toruńskiej Stali. Z żużlem związany przez całe dorosłe życie. Rocznik 1946, bardzo długą karierę rozpoczął w sezonie 1965, a po jej zakończeniu namiętnie szkolił. Nie tylko młodzież, ale również zespoły ligowe. Podopieczni Ząbika wielokrotnie zdobywali laury indywidualnie i drużynowo. Chodząca encyklopedia, szczególnie anielskiego speedwaya znad Wisły. Wyśmienity praktyk. Przy tym twardziel. Na jego rękach konał na torze po wypadku Kajtek Araszewicz. Nie załamał się. Lata później ratował życie własnemu synowi, gdy ten dusił się zapadniętym językiem. Wytrzymał. Pozostał skromnym, życzliwym światu człowiekiem. W tym roku obchodzi trzecie ćwierćwiecze. Wciąż przy ukochanym żużlu. Blisko, choć może nieco poza obiektywami kamer.

Janek, trudno się z Tobą umówić. Wciąż między obowiązkami radnego, żużlowymi treningami na toruńskim Lotnisku, a własnym biznesem.
Nie siedzę na kanapie przed telewizorem. Nie mój charakter. Póki sił starczy.

Chciałbym zagadnąć o Twoje początki i nieco współczesny speedway…
Byle nie wiało, bo jestem na treningu mini żużlowców, a dmucha solidnie.

Do żużla, wedle obecnych realiów, trafiłeś późno. Jako dziewiętnastolatek zaczynałeś w szkółce, pod okiem patrona Motoareny Mariana Rose?
No tak. Wtedy mieliśmy taki regulamin. Nie mogłeś zaczynać treningów jako nastolatek. Musiałeś osiągnąć dorosłość, by spróbować. Dziś nie miałbym pewnie najmniejszych szans. Wówczas to było powszechne, naturalne. Obecnie nawet piętnastolatkowie, po uzyskaniu licencji, startują w zawodach, w tamtych latach nie do pomyślenia. Jest łatwiej, bo młody chłopak ma znacznie więcej czasu, by zaistnieć. Jako kilkulatek nabiera ogłady na mniejszych motocyklach, oswaja się, potem licencja i jako szesnastoletni gołowąs jest już przygotowany do startu w lidze. Nam było trudniej, zaś presja upływającego czasu nie pomagała.

Tobie zostały ledwie dwa młodzieżowe lata, a mimo to zdobyłeś srebrny medal MIMP. Prawdziwy fenomen?
No, a mogłem mieć mistrza. Tylko i wyłącznie mój błąd. Gdyby nie to, byłoby jeszcze zacniej, a tak śp. Zdzisław Dobrucki złapał mnie na kresce o błysk szprychy.

Startowałeś do czterdziestki. 21 sezonów na torze. Mnóstwo ludzi i zdarzeń. Na przestrzeni lat zupełnie inny żużel?
W Toruniu czułem się znakomicie. Zdrowie dopisywało. To się ścigałem. A inny żużel? Mając 34 lata spróbowałem angielskiej szkoły. To była dopiero inna żużlowa jakość. Trafiłem do Sheffield Tigers. Pierwotnie miał jechać na Wyspy Wojciech Żabiałowicz. Problemem okazała się jego służba wojskowa, odpracowywana w zakładowej straży pożarnej zakładów Elana. Nie puścili go. Nie było wtedy takiej swobody poruszania się jak dziś. Najpierw składało się wniosek o paszport. Nie było przesądzone, że go otrzymasz, a do tego wydawano dokument na krótki czas. Nikt nie trzymał paszportu w domu, w szufladzie. Potem wiza, pozwolenie na pracę - mnóstwo tej buchalterii. Kilka polskich klubów wysyłało w tamtym czasie zawodników do Anglii. To była prawdziwa mekka speedway`a. Najlepsza, a właściwie, najlepsze ligi świata, bo mieli wówczas Wyspiarze kilka szczebli rozgrywek i mnóstwo znakomitych klubów, w których ścigała się międzynarodowa czołówka. Znaleźć się w tym towarzystwie, to było jak chwycić Boga za kostki. Ktoś z Torunia też miał jechać. Wojtka nie puścili z uwagi na wojsko, więc padło na mnie. Po piętnastu latach w Stali myślałem, że wszystko już potrafię. Ależ się myliłem. W pierwszym meczu zdobyłem co prawda komplet. Dziewięć plus bonusy. Kombinowałem sobie, że nie taki diabeł straszny. Później przyszła prawdziwa szkoła. Krótkie, techniczne tory, z którymi początkowo zupełnie nie potrafiłem sobie poradzić. Uczyłem się żużla na nowo. To co dziś oczywiste i powszechne - zapłon, dysza, ustawienia - miało już wtedy w Anglii ogromne znaczenie. Człowiek nie wiedział w którą stronę iść. A byłeś sam. Skazany na siebie. Trzeba było dobrze i szybko podpatrywać. Co robić z motocyklem, jak jechać. Tam oczy mi się otworzyły. Za to po powrocie do kraju, po tych terminach, dopiero mi się zachciało jeździć. Miałem frajdę i radość ze ścigania. Naturalnie nie opanowałem wszystkiego idealnie. Nawet Hans Nielsen, czy Tony Rickardsson gdy kończyli kariery, mówili, że sami wszystkiego jeszcze nie wiedzą. Ale rozumiałem znacznie więcej, szczególnie w zachowaniu motocykla i to pomagało zdobywać dużo punktów w Polsce.

Mówiło się, że bez stażu na Wyspach nie można zostać mistrzem świata?
No tak. Tylko teraz to się zmieniło. Otwarte granice, twarde, łatwiejsze, wygodniejsze tory. Decydują niuanse, przede wszystkim w sprzęcie. Człowiek znaczy coraz mniej. Naszych chłopaków w Grand Prix nic już nie zaskoczy. Nawet bez startów w Anglii. Mają objeżdżone tory całego świata. Szwecja, Dania, Niemcy, Rosja, Czechy. Byli wszędzie. To pomaga. Anglia wiele lat temu była elitarnym miejscem. W najwyższej lidze ścigali się wyłącznie najlepsi z całego świata. Dziś to historia. Tylko nieliczne tory takie same. Poziom jednak przedstawia wiele do życzenia. Można nawet zaryzykować, że po trosze startują tam ludzie z łapanki. W tamtym czasie, to wyglądało zupełnie inaczej. Kiedy wróciłem z Wysp, pomagałem budować tor przy Broniewskiego, który tyle lat znakomicie nam służył. Teraz tam jest market. Znak czasów.

Cały czas jesteś w boju, z tymi młodymi, których najbardziej kochałeś?
Młody chłopak uczy się na mini torach. Tych jest coraz więcej w Polsce. Objeżdża sporo zawodów. Przychodzi potem do dużego klubu i to już od prowadzenia tam zależy, co osiągnie.

Tobie udało się w 1986 roku zdobyć pierwsze złoto DMP dla Torunia, jako jeżdżący trener?
Piękne czasy. Prawdziwa przyjemność jazdy. Była też ciężka praca. Bez niej nikt niczego nie wygra. Po doświadczeniach z Anglii było mi łatwiej się odnaleźć i podpowiedzieć chłopakom. Żużlem jednak zawsze trzeba żyć, spać i… sam sobie dopowiedz to trzecie. Umiejętności, myślenie - to przychodzi z latami o ile żyjesz tym sportem i potrafisz wyciągać wnioski. Nie można przejść obok kariery.

Jest coś, co obecnie szczególnie Ci przeszkadza?
Drażnią mnie te "falstarty". Po co uczyć refleksu, skoro trafisz w zwolnienie taśmy, a sędzia przerywa i rozdaje ostrzeżenia. Tego nie rozumiem. Według mnie to jest chore. Co innego, gdybyś wjechał w taśmę. Ale jeśli idealnie się wstrzelisz, to za co karać? Arbiter mógł wyczekać moment, a nie puszczać w ciemno, bo w razie czego przerwę. Kibice przychodzą obejrzeć show. Chcą walki, atrakcji, a nie niezrozumiałych dla nich powtórek. Te dłużyzny zabijają emocje. Za naszych czasów, regulamin to była niebieska książeczka jak notesik. Dzisiaj to jak Biblia, objętościowo naturalnie, a nie uwzględnia… sportu. Jego potrzeb i specyfiki. Sędziowie chcąc kogoś ukarać wertują jak w opasłym starodruku. Po co mam uczyć refleksu, skoro za to zawodnik zostanie wykluczony? Niby proste i oczywiste. Dopóki sił będę walczył o odwrócenie tej szkodliwej tendencji. Wszystkiego nie da się przewidzieć i zapisać w paragrafach. Im mniej zakazów, tym bardziej zrozumiałe reguły gry.

Brakuje charyzmatycznych sędziów pokroju Romana Cheładze?
On czuł ten sport. Potrafił postawić się układom i działać po swojemu. Potrafił też podejmować bardzo kontrowersyjne decyzje, ale zawsze w duchu sportu. Teraz wymyślają tomiska przepisów, tak że nikt tego nie potrafi ogarnąć. Po co? Co takiego zmieniło się w żużlu? Wciąż jeździmy w lewo, tylko może trochę szybciej. A regulaminów narobiono tyle, że zakrawa to już na absurd. Jeden paragraf wyklucza kolejny. To jest chore i niepotrzebne. Kibice powinni oglądać zawody, a nie czytać regulaminy i zastanawiać się z którego paragrafu ukarano zawodnika i czy słusznie.

Po tytule w 1986 odwiesiłeś skórę na kołku. Wspaniałe pożegnanie z torem z udziałem m.in. Hansa Nielsena. A potem mała rewolucja. Pożegnałeś większość starszych zawodników i postawiłeś jako trener na młodzież?
Zawsze powtarzam, że w młodości siła. I jeszcze jedno. Młodzi nie kalkulują jak ci starsi. Doświadczony zawodnik myśli już jak jechać, kiedy jechać i za ile jechać. Młodszy jest głodny ścigania i to jego siła. Oni chcą się pokazać, osiągnąć dobry wynik żeby zaistnieć w tym sporcie. To ich napędza. Nie myślą jeszcze o pieniądzach, czy jak za moich czasów, uścisku dłoni towarzysza sekretarza. Chcą wygrywać. Ścigać się, walczyć. A pieniądze przyjdą. Jeśli będziesz dobry oczywiście. Nie musisz mieć w drużynie samych mistrzów. 6 x 8 to 48 - wystarczy do zwycięstwa. Ludzie kochają walczaków, którzy gotowi są umierać za klub. Nie muszą być od razu mistrzami świata. A teraz żużel jest… jaki jest (westchnienie).

Mimo ponad siedemdziesiątki na karku wciąż nie masz dosyć?
Nie mam. Kocham dzieci i dla nich zrobiłbym wszystko. Mamy w Toruniu klasę żużlową w szkole przy Targowej. Jest stowarzyszenie mini żużla. Są tory. Trzeba by to żyło. Będąc radnym staram się też by przybywało sportu w mieście. Nie tylko żużla. Jak najwięcej orlików, klubów, dyscyplin. Niech każdy ma miejsce, by realizować swoją pasję. Z tego nie muszą rodzić się mistrzowie, ale zostaje dobra kondycja, odpowiednie nawyki, lepsze zdrowie. To bezcenne. Zamiast telewizora, czy siedzenia "w telefonie". Sport kształtuje charakter. Mam ponad siedemdziesiątkę, a do dziś siadam na rower i objeżdżam raz 20, a to 50 kilometrów. Trzeba nawyku. Nie mam czasu na… nudę.

Starszy syn Robert nie przekonał się do żużla, ale Karol był mistrzem świata juniorów. Przelewałeś na niego całą wiedzę i miłość - nie poszło jak na to liczył i pewnie też trochę Ty przy okazji?
Karola mocno zatrzymały dwie poważne kontuzje. Nie wrócił do dawnej formy. Tego już nie zmienimy.

Karolowi również ratowałeś życie na torze. Nie miałeś chwili zwątpienia. Po co ja go w to pchałem?
Syn dusił się zapadniętym językiem. Wiedziałem jak reagować. Przeżyłem identyczną sytuację parę lat wcześniej. A wątpliwości? To nie tak. Jeśli ktoś jest zakochany w żużlu, to co masz zrobić - zabronić? Nie umiałbym. W Grudziądzu któregoś razu Marek Kończykowski podstawił mu jakąś piekielną machinę. Byłem na torze, prowadząc trening. Patrzę kto tu tak wycina, a to był Karol. Miałem zakazać? Chciał, spróbował, łyknął bakcyla i startował. Zakończył po ciężkiej kontuzji na Motoarenie.

W latach siedemdziesiątych zapisano Cię do księgi zasłużonych ówczesnego województwa toruńskiego. Pamiętasz za co?
Doskonale. To było wesele. Zapłonęła stodoła, w której się odbywało. Wyniosłem z pożaru troje dzieci. Do dziś mam na ciele ślady poparzeń. Ale co miałem robić? Przyglądać się? Nie robiłem tego dla wpisu, tylko dla ratowania tych bezbronnych dzieciaczków. Ważne, że się udało. To było jedyne ważne w tamtym momencie.

Jak widzisz dzisiejszy żużel?
Sądzę, że trzeba wrócić do tego co było dobre. Szkolić, tworzyć drużyny z wychowanków, zjednywać w ten sposób publiczność, by mogła czuć, że to sąsiad się ściga. A chętni są. Najlepiej szukać na wsiach i w małych miejscowościach. Ci z dużych miast są zmanierowani. Nie wszyscy, ale ogólnie to się potwierdza. Chłopak ze wsi od najmłodszych lat ujeżdża wszystko co ma koła, a potem silnik i tym się zasadniczo różni od przeciętnego mieszczucha. To jest fundament, by na nim budować przyszłą karierę. Trzeba tylko ich wyszukać i pozwolić zarazić się żużlem. U mnie w Toruniu ci wszyscy zdający obecnie licencje na 125 i 250 ccm, to chłopaki ze wsi. Reguła się sprawdza. Karol też próbuje sił jako trener młodzieży. Tylko tu nic nie dzieje się z dnia na dzień. Prowadzimy obóz dochodzeniowy. Chłopcy przychodzą rano. Są treningi ogólnorozwojowe i na torze. Potem mają obiad i kolejna sesja treningowa. Jest zapał, a efekty przyjdą.

Udzielasz się jeszcze w klubie?
Żal by mi było tych lat, stadionu, wspomnień. Póki sił będę zawsze pod ręką. I wierzę, że z tego naszego mini toru w końcu też trafią talenty do Apatora. Potrzeba odrobiny cierpliwości.

Rozmawiał:
Przemysław Sierakowski

Jan Ząbik: Marian Rose zdradzał mi wiele żużlowych tajników i zaszczepił we mnie wolę walki
Śmiało można powiedzieć, że stał się jedną z najważniejszych twarzy toruńskiego żużla. Do świata czarnego sportu wprowadził go legendarny Marian Rose. Przez całą karierę był niezwykle oddany swojemu macierzystemu klubowi i chciał dla niego jak najlepiej. Podczas żużlowych wojaży miał okazję posmakować prestiżowej wówczas ligi angielskiej oraz startów w kadrze narodowej. Być może nie ma na koncie zbyt wielu spektakularnych sukcesów, ale mimo wszystko zapracował sobie na szacunek i uznanie. Przez lata spełniał się w roli zawodnika, a potem zajął się szkoleniem. Tak naprawdę nigdy nie odsunął się od swojej ukochanej dyscypliny. Dzisiaj jest już wyraźnie po siedemdziesiątce, ale na co dzień wciąż wykazuje dużą aktywność i nie zamierza zwalniać tempa. Poznajcie historię byłego reprezentanta Polski na żużlu, Jana Ząbika.
Jan Ząbik pochodzi z Kiełpia zlokalizowanego niedaleko Chełmna. Na świat przyszedł 21 grudnia 1945 roku, ale w oficjalnej dokumentacji jego data urodzenia to 1 stycznia 1946. - Rodzice delikatnie mnie odmłodzili - śmieje się mężczyzna. - Kiedy trochę podrosłem, to z opowiadań starszych dowiedziałem się, że wtedy była bardzo sroga zima. Do urzędu był spory kawałek drogi i praktycznie nie dało się przejechać. Dopiero potem pojawiła się możliwość, żeby mnie zarejestrować - tłumaczy tę nietypową sytuację. Początkowo Jan Ząbik raczej nie myślał o karierze żużlowca. W młodości znacznie bardziej ciągnęło go do kolarstwa. Po skończonej szkole - jako wyuczony elektryk - znalazł jednak zatrudnienie w Elektromontażu i został oddelegowany do pracy w Toruniu. Dzięki temu złapał kontakt z czarnym sportem.
- Mieszkałem wtedy w hotelu znajdującym się przy zakładzie. Miałem stamtąd niedaleko na stadion żużlowy przy ulicy Broniewskiego. Popołudniami nie było co robić, więc chodziłem popatrzeć jak jeżdżą zawodnicy. Wkrótce poznałem Mariana Rosego, czyli wybitnego toruńskiego żużlowca. Dość szybko złapaliśmy wspólny język. Okazało się, że on ma swój garaż, gdzie dłubie sobie przy motocyklach i samochodach. Ja chodziłem mu pomagać, bo motoryzacja od zawsze była moim oczkiem w głowie. Po prostu lubiłem pracować przy różnego rodzaju maszynach. Marian szybko zorientował się, że jestem kumaty w tych tematach i któregoś razu zaproponował mi przejażdżkę na motocyklu żużlowym. Można powiedzieć, że od tego zaczęła się moja przygoda z tym sportem - opowiada nasz rozmówca.
- Przed pierwszym wyjazdem na tor Marian pożyczył mi swój kombinezon i kask. Zanim wsiadłem na motocykl powiedział do mnie: tu jest sprzęgło, tu jest gaz, jedzie się w lewo i nie ma hamulców. Następnie zaczął wyjaśniać o co tak naprawdę chodzi w tym żużlu i jak powinienem jechać. Dzięki jego wskazówkom całkiem szybko opanowałem jazdę ślizgiem na łukach. Potem stwierdził, że musi nauczyć mnie startów. Tu jednak nie szło mi już tak dobrze. Kilka razy wylądowałem na plecach, bo chyba za bardzo się rozochociłem. W pewnym momencie Marian doszedł do wniosku, że jak na pierwszy raz to już wystarczy, bo jeszcze rozwalę mu motocykl, a on przecież musi mieć na czym startować w lidze. Te pierwsze przejazdy sprawiły jednak, że postanowiłem zapisać się do klubu. Nie byłem już najmłodszy, bo miałem 19 lat, ale wtedy w takim wieku się zaczynało. To nie było nic nadzwyczajnego. Pamiętam, że do szkółki przyszło jakieś sto osób, ale licencję zdałem tylko ja i jeszcze jeden chłopak. Temu drugiemu niespecjalnie jednak wychodziło i szybko dał sobie spokój. Mnie na szczęście udało się trochę bardziej przebić - kontynuuje swoją opowieść były żużlowiec.

"Dla mnie to był wzór koleżeństwa"
Jan Ząbik wielokrotnie podkreśla, że ogromny wpływ na jego żużlowy rozwój miał Marian Rose. Co prawda legendarny toruński żużlowiec był od niego niespełna trzynaście lat starszy, ale to w niczym nie przeszkadzało. - Byliśmy sąsiadami i często się spotykaliśmy. Dzięki temu zacieśnialiśmy nasze relacje. Marian był wspaniałym kolegą. Przez cały czas można było na niego liczyć. Każdy kto do niego podszedł zawsze otrzymywał wsparcie i nigdy nie był odprawiany z kwitkiem. Dla mnie to był wzór koleżeństwa. Traktowałem go również jako najlepszego trenera i nauczyciela. To właśnie on zdradzał mi wiele żużlowych tajników i przekazywał mi mnóstwo wiedzy. Zawsze starałem się mu jakoś pomóc, a on w zamian udostępniał mi swój motocykl na treningach. Dzięki temu miałem trochę więcej jazdy i okazji do szlifowania swoich umiejętności. W klubie na całą grupę młodych zawodników były przeważnie tylko dwie maszyny, a czasami nawet jedna, więc nie było wcale tak łatwo się do tego dopchać. Trzeba było czekać na swoją kolej i jakoś się dzielić. Jeżeli ktoś niechcący się wywrócił, to wielokrotnie konieczne stawało się doprowadzenie motocykla do stanu używalności. To niestety potrafiło zająć trochę czasu i wiązać ręce zawodnikom palącym się do jazdy. Dzięki Marianowi nie byłem jednak tak bardzo od tego zależny i miałem nieco większe możliwości - wspomina wychowanek toruńskiego klubu.
Jan Ząbik nie ukrywa, że śmiertelny wypadek Mariana Rosego z 1970 roku bardzo mocno go dotknął. W obliczu tych dramatycznych wydarzeń niełatwo było się odnaleźć. 24-letni wówczas zawodnik stracił wtedy nie tylko swojego wielkiego przyjaciela, ale też mentora i człowieka, na którym najbardziej się wzorował. - Mocno to przeżywałem i długo nie umiałem się z tym pogodzić. Zobaczyłem najczarniejsze oblicze tego sportu, którego nigdy nie chciałbym oglądać. Ten wypadek rozbił całą naszą drużynę. Po czymś takim niektórzy zawodnicy nie chcieli już jeździć i po kolei rezygnowali. Takie sytuacje odbijają się na psychice i skłaniają do zastanowienia się nad pewnymi rzeczami. Po jakimś czasie kilku z nas doszło jednak do wniosku, że jakoś musimy się pozbierać, bo przecież nie możemy stracić tego zespołu. Powoli dochodziliśmy do siebie i wracaliśmy na tor, chociaż mieliśmy poczucie ogromnej pustki i wiedzieliśmy, że nic już nie będzie takie samo. Trochę czasu minęło zanim naprawdę zdołaliśmy się z tym oswoić - wyznaje były reprezentant toruńskiego klubu.

"U mnie była walka przez cztery okrążenia"
Ligowy debiut Jana Ząbika przypada na rok 1966. Często można spotkać się z głosami, że nie był on wielkim talentem, ale ciężko nad sobą pracował i poświęcał sporo czasu na naukę. - Pewne rzeczy trzeba mieć wrodzone. Mnie momentami trochę tego brakowało, ale robiłem wszystko, żeby stawać się jak najlepszy i podnosić swój poziom. Z obsługą motocykla nigdy nie miałem problemu. Największym wyzwaniem było jak najszybsze opanowanie skutecznej jazdy we czterech. Ja zawsze miałem kłopoty ze startem. Nieraz się wywracałem, wjeżdżałem w taśmę lub zostawałem w tyle. Za każdym razem starałem się jednak ugrać jak najwięcej na dystansie. U mnie była walka przez cztery okrążenia. Próbowałem atakować i po dużej i po małej. Nawet jak nienajlepiej zebrałem się ze startu, to chciałem być pierwszy na mecie. Śmiało mogę powiedzieć, że to Marian zaszczepił we mnie taką wolę walki. Dzięki niemu nauczyłem się technicznej jazdy i przeprowadzania różnych manewrów na torze, które miały pomagać poprawiać swoją pozycję - zdradza były żużlowiec.
W 1980 roku Ząbik przejeździł jeden sezon w angielskim Sheffield Tigers. W tamtych czasach starty na Wyspach Brytyjskich były postrzegane jako najlepsza szkoła żużla. - Z naszego klubu początkowo miał jechać Wojtek Żabiałowicz, ale sprawy poukładały się w taki sposób, że ostatecznie wysłali mnie. Fajnie było zobaczyć jak to wygląda od środka, bo jednak dla nas to był trochę inny świat. Poznałem tam wiele nowych torów i nauczyłem się lepszego operowania różnorodnymi ustawieniami sprzętu. Tam była tak zmienna pogoda, że trzeba było szybko reagować i dopasowywać się do zastanych warunków. Na tamtych torach jeździło się zupełnie inaczej, więc można było doskonalić swoje umiejętności. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, to dochodzę do wniosku, że Anglia dała mi bardzo dużo. To właśnie tam dostałem prawdziwą lekcję żużla i poznałem ten sport znacznie lepiej. Po powrocie do Polski czułem, że jeszcze bardziej chce mi się jeździć. W Anglii spotkałem też świetnych kolegów. Na początku nie było łatwo, ale potem zobaczyli, że jestem jednym z nich i przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Bardzo dobrze się dogadywaliśmy i jesteśmy w kontakcie do dzisiaj. Często spotykamy się przy okazji Grand Prix w Toruniu i wspominamy dawne czasy. Jak chłopaki decydują się na przyjazd, to zawsze posiedzą parę dni, więc możemy coś wspólnie porobić i poczuć jak się jak za dawnych lat - słyszymy od naszego rozmówcy.

"W drużynie narodowej panował bardzo dobry klimat"
Szczególne znaczenie w karierze Jana Ząbika miały też powołania do Żużlowej Reprezentacji Polski. Dla każdego żużlowca to był sygnał, że zalicza się do krajowej czołówki. - Zawodników dobierano na podstawie osiąganych wyników. Kadra funkcjonowała wtedy podobnie jak teraz. Mieliśmy organizowane obozy i wyjazdy na zawody. Składy na poszczególne mecze i turnieje przeważnie zależały od rywali oraz toru, na którym mieliśmy się ścigać. Nie pamiętam dokładnie ile takich występów zaliczyłem, ale trochę by się tego znalazło. W tamtych czasach prym wiodły inne nacje, ale powołanie do kadry zawsze było miłym wyróżnieniem, które pozwalało zaprezentować się na innych frontach. Każdy chciał na to zapracować. W drużynie narodowej panował bardzo dobry klimat. Chłopacy byli naprawdę w porządku. Nie brakowało wśród nich kabareciarzy, którzy zawsze musieli coś nabroić i wyciąć komuś jakiś numer. Dzięki nim ciągle się coś działo i było strasznie wesoło. Kiedy trzeba było, to podchodziliśmy profesjonalnie do naszych obowiązków, ale w czasie wolnym pozwalaliśmy sobie na znacznie więcej luzu - wspomina były kadrowicz.
Okazuje się, że Jan Ząbik był głównym bohaterem jednej z wielu zabawnych sytuacji. - Pamiętam, że kiedyś byliśmy na obozie w Bydgoszczy. Trener zawsze dawał nam porządny wycisk. Któregoś dnia po ciężkim marszobiegu byłem tak wykończony, że musiałem się zdrzemnąć. Na swoje nieszczęście usnąłem tak mocno, że koledzy postanowili to wykorzystać. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do mojego pokoju i właśnie robi mi kawał. Nagle usłyszałem potężne walenie w drzwi. Nie wiedziałem co się dzieje, więc zerwałem się na równe nogi i pobiegłem otworzyć. Na korytarzu czekali kumple, którzy jak tylko mnie zobaczyli, to zaczęli skręcać się ze śmiechu. Nie miałem pojęcia o co im chodzi. W pewnym momencie zerknąłem jednak w lustro i wszystko zrozumiałem. Okazało się, że całą twarz miałem wysmarowaną czarną pastą do butów. Wyglądałem przekomicznie. Potem dowiedziałem się, że za całą akcją stał Jurek Szczakiel. On był niemożliwy i zawsze coś nawywijał. Fajnie to sobie teraz powspominać. Przyznam, że lubiliśmy się wygłupiać i sobie docinać, ale jednocześnie tworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Funkcjonowaliśmy zgodnie z zasadą, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego - opowiada były polski żużlowiec.
- Dzisiaj na pewno możemy pochwalić się najlepszą ligą na świecie i wspaniale przygotowanymi torami, ale mam wrażenie, że za moich czasów żużel był znacznie bardziej radosny. Na zawodnikach na pewno nie ciążyła tak wielka presja na wynik, jaka jest teraz. Po zawodach spotykaliśmy się z chłopakami, żeby posiedzieć, pogadać, a nawet napić się piwa. Fajne było to, że całą drużyną jeździliśmy na mecze jednym autobusem. Dzięki temu czuliśmy się jak rodzina. Dzisiaj każdy ma swojego busa i podróżuje na własną rękę. Kiedy mecz jest wygrany, to atmosfera przeważnie jest dobra, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to każdy zwiesza głowę i jak najszybciej ucieka. W obecnym żużlu są też zupełnie inne pieniądze. Nawet nie ma sensu porównywać tego do naszych czasów. Czasami zastanawiam się jak wielu tych chłopaków zostałoby przy tym sporcie, gdyby musieli jeździć za stawki, które my mieliśmy - dodaje Ząbik.

"Najbardziej cieszyły mnie korzystne wyniki drużyny"
Jan Ząbik przez całą karierę jeździł w barwach macierzystej drużyny. - Były propozycje z innych klubów, ale czułem się bardzo mocno związany z Toruniem i nie chciałem odchodzić. Zdałem sobie sprawę, że to jest moje miasto i kocham je całym sercem. Spędziłem tam większość swojego życia, więc uważałem, że to jest moje miejsce. Nasz klub stał się całym moim życiem. Początkowo przyświecał nam cel, że musimy się zebrać i awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej. Powiedziałem sobie, że będę tak długo jeździł, dopóki tego nie zrealizujemy. Kiedy wreszcie dopięliśmy swego, to człowiek chciał gonić za kolejnymi marzeniami i walczyć o jak najwyższą pozycję w tabeli. To sprawiało, że naprawdę nie było powodu, aby zmieniać otoczenie - tłumaczy "Anioł" z krwi i kości.
Jan Ząbik być może nie zawsze prezentował bardzo wysoką formę, ale na przestrzeni lat zaliczył wiele naprawdę dobrych sezonów, podczas których wykręcał świetną średnią i był jednym z liderów swojej drużyny. Patrząc na statystyki można dojść do wniosku, że to był żużlowiec, który nie schodził poniżej pewnego poziomu. W 1981 roku wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem wywalczył drugie miejsce w Mistrzostwach Polski Par Klubowych. Dwa lata później jego Apator sięgnął po brązowy medal w rozgrywkach ligowych i po raz pierwszy w historii znalazł się na podium DMP, natomiast w 1986 roku torunianie zdobyli wymarzone Mistrzostwo Polski. - Zawsze najbardziej cieszyły mnie korzystne wyniki drużyny. Inne osiągnięcia też miały znaczenie, ale dobro naszego zespołu stawiałem na pierwszym miejscu - przyznaje bez wahania były zawodnik.
Do największych sukcesów Ząbika w rozgrywkach indywidualnych można zaliczyć tytuł Młodzieżowego Wicemistrza Polski z 1969 roku oraz trzecie miejsce w Złotym Kasku wywalczone w sezonie 1981. Toruński żużlowiec kilkukrotnie startował też w finałach Indywidualnych Mistrzostw Polski, ale nigdy nie zdołał przebić się na podium. Na arenie międzynarodowej również zabrakło mu znaczących osiągnięć. - Sukcesów zapewne mogłoby być więcej. Startowałem w różnych eliminacjach i turniejach, ale przeważnie nie miałem zbyt dużej siły przebicia. W sporcie wygrywa ten, kto popełnia najmniej błędów. Ja widocznie za często się myliłem. Na pewno pozostał we mnie jakiś niedosyt, bo każdy chce jak najmocniej zaznaczyć swoją obecność na różnych frontach, ale mimo wszystko czuję się spełniony. Cały czas dążyłem do tego, żeby żużel sprawiał mi przyjemność i tak faktycznie było. Momentami nie miałem łatwo, bo musiałem łączyć sport z normalną pracą, żeby zarobić na życie, ale jakoś dawałem sobie z tym radę - analizuje nasz rozmówca.

"Gdybym nie wciągnął się w trenerkę, to jeszcze trochę pewnie bym pojeździł"
W połowie lat 80. kariera Jana Ząbika zaczęła jednak zwalniać. Wychowanek toruńskiego klubu zaliczał coraz mniej spotkań i nie notował tak dobrych wyników jak we wcześniejszych sezonach. Warto wspomnieć, że w tamtym czasie był już nie tylko zawodnikiem, ale też jeżdżącym trenerem. - Nie było komu tego robić, więc wziąłem to na siebie. Mieliśmy wtedy sporo młodych chłopaków, którym trzeba było poświęcić trochę uwagi i zadbać o ich rozwój. Dzisiaj jednak uważam, że to było złe rozwiązanie. Trudno było godzić dwie tak odpowiedzialne role i wszystkim odpowiednio się zająć. Człowiek czasami po prostu nie wyrabiał się z pewnymi rzeczami, co nikomu nie wychodziło na dobre - ocenia bohater tamtych wydarzeń.
Ostatecznie po mistrzowskim dla Apatora sezonie 1986 Ząbik postanowił zakończyć karierę i skupić się na pracy trenerskiej. - Gdybym nie wciągnął się w trenerkę, to jeszcze trochę pewnie bym pojeździł. Trzeba było jednak podjąć męską decyzję i zapewnić sobie jakieś zajęcie na przyszłość. Byłem pewien, że chcę zostać przy żużlu, tylko w innej roli - tłumaczy. Co ciekawe, Ząbik jako zawodnik nigdy nie rozstał się z Toruniem, ale jako trener miał okazję spróbować swoich sił w Grudziądzu, Ostrowie oraz we Wrocławiu. Długo jednak nie zabawił na obczyźnie. Ciągnęło go do domu, więc po jakimś czasie wrócił, żeby razem z innymi osobami pracować na kolejne sukcesy swojej macierzystej drużyny. - Trenerka to jest niewdzięczna robota. Dzisiaj jesteś trenerem, a jutro możesz nim nie być. Ja jednak zawsze byłem temu w stu procentach oddany i poświęcałem na to mnóstwo czasu. Dobry trener powinien być nie tylko nauczycielem żużlowego rzemiosła i zaprawionym w bojach taktykiem, ale też ojcem i przyjacielem. Kluczowe znaczenie ma zbudowanie jak najlepszych relacji z zawodnikami oraz zdobycie ich zaufania. Jeżeli chłopacy zobaczą, że trener wie co robi, to chętniej za nim pójdą - zdradza nasz rozmówca.

"Miło jest obserwować rozwój młodych zawodników"
Od samego początku działalności trenerskiej Jana Ząbika najbardziej pasjonowało szkolenie młodzieży. - W sporcie trzeba troszczyć się o młodych i odpowiednio ich ukierunkowywać. To jest najlepsza droga, żeby zapewnić ciągłość dyscyplinie oraz stworzyć sobie perspektywy na przyszłość. Jeżeli kandydat na żużlowca od samego początku jest dobrze prowadzony i poukładany, to może więcej osiągnąć. Najważniejsze, żeby od najmłodszych lat uczyć technicznej jazdy i panowania nad motocyklem. Nie może być tak, że maszyna rządzi zawodnikiem. Wiadomo, że to jest proces, który wymaga zaangażowania, cierpliwości oraz starannej selekcji. W dzisiejszych czasach dzieciaki być może boją się ciężkiej pracy i niespecjalnie garną się do tego sportu, ale mimo wszystko zawsze znajdzie się jakiś diamencik do oszlifowania - twierdzi szkoleniowiec.
Wielokrotnie można usłyszeć, że na przestrzeni lat spod skrzydeł Jana Ząbika wyszło wielu wysokiej klasy żużlowców. Trudno znaleźć kogoś, kto nie chwaliłby sobie współpracy z toruńskim trenerem. - Jeżeli ktoś wypowiada się pozytywnie na mój temat, to mogę tylko podziękować. Ja jednak nie będę oceniał samego siebie, ponieważ uważam, że od tego są inni. Na pewno nie jestem wszechwiedzący i wszechmogący. Człowiek całe życie się uczy i czasami coś mu nie wychodzi - kwituje wychowanek klubu z Grodu Kopernika, który do dzisiaj stara się kształtować i wychowywać kolejne pokolenia żużlowców. - Ja po prostu uwielbiam to robić i nie wyobrażam sobie bez tego życia. Miło jest obserwować rozwój młodych zawodników. Jeżeli pojawiają się sukcesy, to w sercu zawsze jest radość, że dołożyło się do tego swoją cegiełkę i ciężka praca nie poszła na marne - wyjaśnia.

"Nie lubię siedzieć w miejscu"
Warto wspomnieć, że mimo sporej liczby wiosen na karku Jan Ząbik wciąż wsiada na motocykl żużlowy i nie odmawia sobie krótkich przejażdżek. Na torze pojawia się przy okazji różnych imprez okolicznościowych, a także podczas treningów z młodzieżą. Adeptom czasami trzeba coś pokazać, żeby lepiej zrozumieli i zapamiętali. - Na pewno nie robię niczego na siłę, ale jestem w kontakcie z motocyklem. Czuję się dobrze i utrzymuję niezłą kondycję fizyczną, więc staram się z tego korzystać. Wystarczy, że przejadę ze trzy lub cztery okrążenia treningowe i mogę trochę mocniej odkręcać gaz. Tego się nie zapomina - przekonuje żużlowiec na sportowej emeryturze.
Wiadomo jednak, że nie samym żużlem żyje człowiek. Jan Ząbik interesuje się szeroko rozumianym sportem i stara się być na bieżąco z wynikami oraz najświeższymi informacjami. W wolnych chwilach lubi śledzić na żywo poczynania innych toruńskich drużyn. Na co dzień dogląda też swojego biznesu oraz spełnia się w roli Radnego Miasta Torunia. - Ludzie mnie wybrali, więc nie mogę być radnym bezradnym. Zostałem obdarzony zaufaniem, dlatego muszę działać dla dobra innych i pomagać naszej społeczności - podkreśla torunianin, którego można podziwiać, że w tym wieku ma w sobie tyle energii, żeby łączyć tak wiele zróżnicowanych aktywności. Ząbika trudno zatrzymać nawet, kiedy akurat nie ciążą na nim żadne zobowiązania. - Czasu wolnego nie mam zbyt wiele, ale jeśli trafi się luźniejsza chwila, to nie lubię siedzieć w miejscu. Jak jest ładna pogoda to jadę nad jezioro i pływam na skuterach wodnych, natomiast zimą nie potrafię odmówić sobie urlopu w górach i jazdy na nartach - mówi mężczyzna, który zapewnia, że jest zadowolony ze swojego życia i czuje się szczęśliwy.
Odskocznie od czarnego sportu zawsze się przydają, ale bycie blisko tego świata cały czas sprawia ogromną przyjemność Janowi Ząbikowi. - Większość życia spędziłem przy tym sporcie, więc trudno zostawić to z boku. Nie chcę się od tego odsuwać, bo nadal mnie to pasjonuje. W dalszym ciągu kibicuję i pomagam jak tylko mogę. Będę to robił, dopóki starczy mi sił. Jeżeli komuś czegoś potrzeba, to zawsze może liczyć na moje wsparcie. Czuję się potrzebny żużlowi i chciałbym, żeby tak zostało - zakończył.

Rozmawiał:
Karol Śliwiński

Gdy wydawało się, ze siedemdziesięciosiedmiolatek raczej myśli o trenerskiej emeryturze niespodziewanie w roku 2023 powrócił do prowadzenia pierwszego zespołu, po tym jak z fotelem trenera w Apatorze z początkiem sierpnia pożegnał się Robert Sawina. Pod wodzą Pana Jana, drużyna najpierw awansowała do fazy play-off, a później do półfinału Ekstraligi, choć była skazywana na porażkę. Wielu mówiło, że Ząbik dokonał niemożliwego. Pod ręką żużlowego seniora odrodził się Paweł Przedpełski, który notował przeciętny sezon i okrzyknięto go ojcem sukcesu Apatora. Choć ostatecznie Apator przegrał dwa mecze półfinałowe i ćwierćfinałowe, to jednak ze słabymi juniorami, słabym w rundzie zasadzniczej Wiktorem Lampartem, bezbarwnym przez cały sezon Patrykiem Dudkiem oraz wspomnianym Pawłem Przedpełskim zdołał ograć w walce o brąz Włókniarza Częstochowa. Duża była w tym zasługa doświadczonego szkoleniowca, który za sprawą bardzo dobrej komunikacji, zaszczepił w zawodnikach ducha walki. "Żużlowcy na papierze byli naprawdę na medal, ale w pewnym momencie wszystko się rozjechało. Robert Sawina był bardzo zaangażowany w przygotowanie toru. Być może to się nagle rozmyło i zaczęliśmy przegrywać. Później przejąłem po nim stery. Wówczas porozmawiałem z drużyną i doszliśmy do wniosku, że razem możemy coś osiągnąć. Przede wszystkim dużo dyskutowałem z zawodnika o tym, jak to wszystko naprawić" - mówił po zdobyciu brązowego medalu Jan Ząbik. Warto także zwrócić uwagę na dużą różnicę pokoleniową pomiędzy podopiecznymi a trenerem. Każdy z nich mógłby być spokojnie wnukiem, a może nawet prawnukiem prawie osiemdziesięcioletniego dziarskiego Pana, który nie ukrywał, że bardzo ważna jest umiejętność dotarcia do młodych zawodników. Jego zdaniem jednych trzeba czasami "pogłaskać", a innym dać przysłowiowego klapsa. Aczkolwiek przede wszystkim trzeba z nimi dużo rozmawiać i być dla nich partnerem.
Powrót na żużlowe podium nie oznaczał jednak, że Jan Zabik na dłużej zagości w toruńskim parkingu, bowiem podejmując się misji prowadzenia zespołu zastrzegał, że swoją rolę będzie pełnił tylko do końca sezonu, bowiem miał świadomość swojego wieku. Dlatego po sezonie zespół przejął Piotr Baron - wychowanek Jana Ząbika, który ani myślał odchodzić na emeryturę, gdyż powtórzył co co powiedział wcześniej w wywiadzie - nie potrafi spokojnie usiąść z pilotem i zawsze każdemu służy radą" "Dalej chcę się zajmować młodzieżą, ponieważ to kocham. Widzę, jak ci chłopacy rosną od podstaw. Ich późniejsze sukcesy są ogromną satysfakcją dla trenera".
Panu Jankowi po sezonie pozostała jednak oprócz miejsca na podium dodatkowa satysfakcja, bowiem został trenerem roku 2023 wg toruńskiego dziennika nowości. Odbierając nagrodę, zasłużony trener tak skomentował sukces drużyny pod jego egidą: "Siedem długich lat czekaliśmy na medal w Toruniu i był on bardzo potrzebny. Nagroda należy się drużynie, bo to zawodnicy wyjeździli medal na torze. To piękna sprawa, że na końcu kariery trenerskiej spotkało mnie coś takiego. Czy to koniec mojej trenerskiej kariery? Niby tak, ale nigdy nie mów nigdy.

 

Jan Ząbik: Należało podjąć męską decyzję i zrobić to, co było trzeba (wywiad)
Przed rokiem torunianie drugi sezon z rzędu przystępowali do rozgrywek pod wodzą trenera Roberta Sawiny. Po jednym z meczów w drugiej połowie rundy zasadniczej szkoleniowiec został jednak zawieszony na miesiąc za niewłaściwe wykonywanie obowiązków związanych z przygotowaniem toru. W tej sytuacji potrzeba było kogoś, kto w tym czasie mógłby w zastępstwie poprowadzić Apator. Wybór padł na Jana Ząbika, który nie odmówił włodarzom klubu i postanowił pomóc.

Ostatecznie stało się tak, że to właśnie on został z drużyną do końca sezonu, a „Sawka” nie wrócił już do pracy z „Aniołami”. Cała ta nieoczekiwana misja zakończyła się dla Ząbika w wyjątkowy sposób, ponieważ razem ze swoimi podopiecznymi miał okazję stanąć na najniższym stopniu podium i wywalczyć pierwszy od siedmiu lat medal DMP dla Torunia. To był spory sukces, zważywszy na to, że przez znaczną część rozgrywek takie osiągnięcie wydawało się czymś, co będzie poza zasięgiem ekipy z Grodu Kopernika.

Teraz wreszcie zrodziła się okazja, żeby dokładnie omówić z panem Janem wydarzenia sprzed roku, a poza tym porozmawiać też o nowym szkoleniowcu Apatora, tegorocznej postawie toruńskiej drużyny, trenerskim fachu i pracy z młodzieżą.




Jak zareagował pan na propozycję włodarzy toruńskiego klubu, aby to właśnie pan zajął się zespołem w czasie karencji Roberta Sawiny?

Na pewno nie było łatwo podjąć tę decyzję. Najpierw musiałem zobaczyć co i jak. Poprosiłem o danie mi chwili i po prostu porozmawiałem w pierwszej kolejności z zawodnikami, a później też z mechanikami. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że damy radę i uznaliśmy, że będziemy razem walczyć. No i tak było. Należało podjąć męską decyzję i zrobić to, co było trzeba.

Przekonał się pan, że żużel potrafi zadziwiać, pisać ciekawe historie i niczego w tym sporcie nie można wykluczyć. Występowanie w roli głównodowodzącego całym zespołem przez lata było dla pana chlebem powszednim, ale wydawało się, że ten rozdział w pana bogatym żużlowym życiu został już zamknięty. W ostatnim czasie nie miał pan już nic wspólnego z taką formą żużlowej działalności i całkowicie oddał się pan temu, co od zawsze najbardziej pana pasjonowało, czyli pracy z najmłodszymi adeptami czarnego sportu. Chyba nikt nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś będzie miał pan okazję poprowadzić drużynę w rywalizacji ligowej, a jednak tak się stało.

Po tylu latach przy żużlu mnie już chyba nic nie jest w stanie tutaj zaskoczyć (śmiech).

Mimo upływu lat nadal jest pan blisko toruńskiej drużyny i na miarę swoich możliwości czasowych wciąż towarzyszy jej pan w codziennych zajęciach – czy to przed sezonem, czy w trakcie sezonu. Jest pan człowiekiem, który doskonale zna toruńskie środowisko żużlowe i toruńskie realia. Nie dziwota, że to właśnie pan wydał się najlepszym kandydatem do nagłego zastąpienia Roberta Sawiny po tym, jak nałożono na niego wspomnianą wcześniej karę. Mam wrażenie, że komuś takiemu jak pan znacznie łatwiej było wejść do zespołu w środku sezonu i przejąć jego prowadzenie. Dla osoby przychodzącej z zewnątrz to mogłoby być dużo większe wyzwanie. W przeciwieństwie do pana ona musiałaby się we wszystko wdrożyć i we wszystkim rozeznać, a na to zwyczajnie nie było czasu.

To, że jestem stąd i cały czas przebywam w tym klubie na pewno nie pozostawało bez znaczenia. Chodziło o to, żeby pomóc Robertowi, żeby ktoś inny nie musiał przychodzić i wchodzić na jego miejsce.

Tak sobie myślę, że dzięki wieloletniemu doświadczeniu w pracy trenerskiej mógł pan tak naprawdę z marszu przystąpić do działania.

Coś w tym jest. Człowiek już tyle lat jest w tym sporcie, że trochę o tym żużlu chyba wie.

Czyli już na starcie poczuł się pan w tym pewnie?

Na początku może było jakieś zawahanie, ale jak już zabraliśmy się do pracy, to nie miałem żadnych wielkich obaw.

Jakie to było uczucie znowu stanąć za sterami toruńskiej drużyny?

U mnie akurat kiedyś, ładnych parę lat wstecz, to rzeczywiście były nerwy. Tym razem jednak trzeba było na chłodno wszystko przyjmować. Nie mogłem pokazywać chłopakom, że stres mnie zżera i nie dam sobie rady z tym czy z tamtym. Lata pracy w tym fachu pozwoliły mi odpowiednio do tego podejść. Trzeba było podejmować konkretne decyzje i albo się trafiło, albo nie.

Nic, tylko podziwiać takie opanowanie. Podejrzewam, że niejednemu nerwy dawałyby się we znaki.

To właśnie kwestia doświadczenia, które pozwoliło mi zachowywać spokój. Na to trzeba było stawiać przede wszystkim. Nerwowości nie można było wprowadzać, bo wiadomo, że to nic dobrego nie przyniesie. Spokojem i przemyślanymi ruchami można za to bardzo dużo zbudować. Psychologia jest bardzo ważna w sporcie. Mając trochę wiedzy z tej dziedziny, starałem się to wykorzystywać.

Prowadzenie w zastępstwie toruńskiej drużyny rozpoczął pan w 11 kolejce rundy zasadniczej od domowego meczu z leszczynianami. Potem był wyjazd do Wrocławia, a następnie kolejny pojedynek przed własną publicznością – tym razem przeciwko beniaminkowi z Krosna. Wydawało się, że po tych trzech meczach pana misja dobiegnie końca, bo właśnie wtedy kończyła się karencja Roberta Sawiny, ale stało się inaczej. Wkrótce klub poinformował, że współpraca z dotychczasowym trenerem nie będzie kontynuowana i to pan zajmie się zespołem do końca sezonu.

Byłem zaskoczony takim obrotem spraw. Miałem być tylko na miesiąc, do czasu aż skończy się kara Roberta. Wydawało się, że potem on to dalej poprowadzi. To Robert był zatrudniony jako trener drużyny, a ja miałem być tylko na chwilę z doskoku. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego tak się stało.

Zdaniem włodarzy drużyna pod pana przewodnictwem zaczęła lepiej funkcjonować i uznano, że warto się tego trzymać.

Było mi bardzo przykro, że tak to się potoczyło. Robert jest przecież moim wychowankiem. W czasie jego zawieszenia sporo rozmawialiśmy i wymienialiśmy się spostrzeżeniami na wszelkie istotne tematy. Robert był z nami na treningach, pojawiał się też na trybunach, tylko podczas meczów nie mógł być w parkingu. Ja cały czas przekazywałem mu pewne rzeczy.

Nie z własnej woli znalazł się pan w trochę niezręcznej sytuacji.

Znowu stanąłem przez koniecznością podjęcia niełatwej decyzji czy być dalej z zespołem i go wspierać czy dać sobie spokój. Chłopacy sami już jednak chcieli, żebym z nimi został i tak to się skończyło.

Nawet przez moment nie zrobiło się panu ciepło na sercu, że to właśnie pan zdaniem włodarzy może dać tej drużynie więcej niż pana poprzednik?

Ja tak na to nie patrzyłem. Chciałem po prostu pomóc chłopakom, żebyśmy dojechali ten sezon do końca i spróbowali osiągnąć jakiś cel.

Mieliście okazję przegadać ten temat z Robertem Sawiną?

Po tym wszystkim widywaliśmy się w różnych sytuacjach, ale za dużo nie rozmawialiśmy, bo tak naprawdę nie było za bardzo kiedy. Czasami było tak, że mijaliśmy się w okolicach miejsca naszego zamieszkania jak ja jechałem gdzieś na rowerze, a Robert spacerował z psem, ale wtedy wymienialiśmy się tylko przywitaniem i lecieliśmy dalej.

Myśli pan, że do pracy Roberta Sawiny można było mieć dużo zastrzeżeń?

Obojętnie jaki byłby to trener, czy u nas w klubie, czy gdziekolwiek indziej w Polsce, to każdy ma swoje teorie i swoje pomysły na pracę z drużyną. Ja nigdy nikogo nie oceniam i nie uważam, że powinienem to robić. Mogę mieć na ten temat jakieś swoje zdanie, ale na zewnątrz nie zamierzam go wypowiadać. Każdy zawsze działa po swojemu i jestem przekonany, że robi to najlepiej jak umie.

Wszedł pan do drużyny, która dysponowała ciekawym składem, ale przeważnie nie potrafiła pokazać pełni swojego potencjału i notowała nienajlepsze wyniki. W momencie, kiedy przejmował pan zespół, Apator miał na swoim koncie zaledwie trzy zwycięstwa i aż siedem porażek – w tym dwie na własnym torze. Nadzieje jak zawsze były spore, ale „Anioły” jechały poniżej oczekiwań. Dlaczego pana zdaniem tak to wyglądało?

To na pewno nie było tak, że komuś nie zależało. Nikt nie przyjeżdżał, żeby odwalać lipę. Chłopacy chcieli jechać jak najlepiej, wygrywać i trafiać z ustawieniami. Oni mieli ochotę walczyć, ale momentami było widać u nich pewnego rodzaju załamanie, że ciągle czegoś brakuje. Były problemy z nierówną jazdą czy wystarczająco dobrą skutecznością naszych seniorów. Do tego dochodził spory dołek, w jakim znajdowali się nasi juniorzy. Jeden zawodnik walczył z silnikami, a drugi z czymś innym. Nie każdemu pasował też taki czy taki tor. Trzeba było starać się jakoś nad tym wszystkim zapanować. Trudno było jednak do tego dochodzić, bo praktycznie u każdego coś nie chciało zagrać.

Co najbardziej spędzało wam sen z powiek?

Największym utrapieniem okazywały się silniki naszych zawodników. Przez znaczną część sezonu była walka jakie jednostki wybrać i jak je doregulować. Widziałem, że chłopacy robili zakupy, ale wielokrotnie to nie chciało jechać tak dobrze, jak oni by sobie życzyli. Niemal wszyscy mieli w głowie potężną zagwozdkę, co więcej zrobić, żeby było dobrze i jakoś powoli starali się okiełznać ten temat.

Jako trener z niejednego żużlowego pieca jadł pan chleb, zatem na pewno miał pan konkretny pomysł, jak do tego wszystkiego podejść, żeby przynajmniej spróbować poprawić sytuację.

Najważniejsze było, żeby zdołać to wszystko odpowiednio poukładać z chłopakami. Można powiedzieć, że od razu się za to zabraliśmy. Chciałem dać im szansę na walkę. Zależało mi na tym, żeby nasz tor był powtarzalny, żeby oni mogli dobrze przygotować się pod kątem silników czy swojej jazdy. Zawodnicy sami też mówili czego potrzebują, jakiego toru oczekują, jaka pomoc by im się przydała – czy to w kwestiach sprzętowych czy jakichkolwiek innych i jakoś to szło. Robiliśmy co tylko mogliśmy i to faktycznie potrafiło się sprawdzać.

Do czego przykładał pan największą wagę?

Kluczowe było, żeby pojawiło się obopólne zrozumienie pomiędzy mną i zawodnikami. Na pewno nie mogło być tak, że ja coś zrobię i nie będę tego z nimi konsultował. Musieliśmy porozmawiać na każdy temat, czy to związany z torem, czy jakimikolwiek innymi kwestiami i ustalać co robić, jak do tego wszystkiego podchodzić. Ja kieruję się zasadą, że w czasie meczu też można jeszcze dużo zdziałać. Trzeba było to wszystko spokojnie z powrotem poukładać. A żeby wiedzieć jak to zrobić, należało wsłuchiwać się w głosy chłopaków i robić jak najwięcej pod nich, aby im ułatwiać.

Był pan w stanie dużo pomóc swoim zawodnikom czy w głównej mierze oni sami musieli uporać się ze swoimi problemami?

Każdemu człowiekowi można próbować pomóc, trzeba tylko wiedzieć jak. Na pewno dużo rozmawialiśmy ze sobą – i wspólnie i osobno. Troszczyliśmy się też o atmosferę. Nie można dopuścić do tego, żeby w drużynie porobiły się jakieś obozy. Wszyscy muszą ciągnąć ten wóz w jedną stronę. Wtedy można dużo osiągnąć. Jeżeli tego nie ma, to niezależnie jaki trener by nie przyszedł i czego by nie robił, na pewno nic dobrego się nie zdarzy. Ja w przeszłości przerabiałem już takie sytuacje z różnymi zawodnikami. Przede wszystkim musi być jedność, zgoda i zrozumienie między nimi. Wtedy można zdziałać znacznie więcej.

Przejęcie toruńskiej drużyny spowodowało, że znienacka na pana barki spadło dużo dodatkowych obowiązków. Nie przeszkadzała panu ta zwiększona intensywność pracy?

Ja już tyle lat funkcjonuję w takim trybie, że dla mnie to jest całkowicie normalne i nawet tego nie zauważam. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Mój dzień pracy nadal wygląda w taki sposób, że wychodzę rano z domu i wracam wieczorem, bo tyle jest obowiązków w klubie i poza klubem. A ja też nie podchodzę do tego na zasadzie, żeby tylko przyjść, zrobić swoje i odejść. Zawsze bardzo mocno się w to wszystko angażuję.

Co jeszcze, poza prowadzeniem drużyny i doglądaniem jej spraw, miewał pan do zrobienia?

Jak trzeba było, to pomagałem też toromistrzowi. Czasami wskakiwałem do traktora, a czasami wsiadałem za kierownicę polewaczki. Nieraz był taki natłok zajęć na naszym torze, że trzeba było starać się ze wszystkich sił, żeby wszystko odpowiednio wyszło.

Kwestie torowe to chyba kolejne pana oczko w głowie.

Zawsze chcieliśmy zrobić taki tor, żeby on był do walki. Żeby każdy z naszych zawodników wiedział, że może pojechać tam, gdzie zamierza i wyjechać z tego z dobrym efektem. I myślę, że w miarę to się udawało, chociaż zawsze jeszcze trochę brakowało, żeby to dopracować czy wykorzystywać do maksimum. Na pewno dążyliśmy, dążymy i będziemy dążyć, żeby cały tor na Motoarenie „chodził” i żeby można było walczyć na całej jego długości i szerokości.

Trudno było oprzeć się wrażeniu, że pod pana przewodnictwem toruńska drużyna zaczęła wyglądać jakby nieco lepiej. Wspomniane wcześniej domowe pojedynki z niżej notowanymi leszczynianami i krośnianami skończyły się przekonującymi zwycięstwami „Aniołów”, a na koniec rundy zasadniczej przyszedł jeszcze niespodziewany remis w Gorzowie. Co prawda w międzyczasie przytrafiła się wysoka porażka we Wrocławiu, ale chyba nikt o zdrowych zmysłach nie zakładał, że od razu wszystko może się całkowicie odmienić.

Wiadomo, że wpadając do drużyny w trakcie sezonu nie szło tak od razu wszystkiego zrobić i przemeblować całego zespołu, żeby zmienić jego oblicze. To nie jest tak, że ktoś przyjdzie, wyciągnie ręce, pomacha niczym czarodziejską różdżką, pstryknie parę razy i wszystko momentalnie wyjdzie. To jest bardzo ciężka praca z każdym człowiekiem działającym w klubie, z każdym zawodnikiem i albo się do niego dotrze, albo nie.

Pod koniec rundy zasadniczej toruńska drużyna sprawiała wrażenie, jakby zaczynała łapać wiatr w żagle, ale pierwszy mecz fazy play-off trochę zgasił ten entuzjazm. W ćwierćfinale trafiliście na Motor Lublin i przegraliście pierwszy mecz na własnym torze, mimo że rywal przyjechał do Torunia osłabiony brakiem jednego z podstawowych seniorów. Na wasze szczęście w rewanżu dość nieoczekiwanie pokazaliście się z dużo lepszej strony i osiągnęliście na tyle korzystny wynik, że przy rezultatach pozostałych ćwierćfinałów, to wy przeszliście dalej jako najlepszy z przegranych.

Trzeba przyznać, że w Lublinie czy nawet wcześniej w Gorzowie chłopacy dali radę w miarę się spiąć.

Rywalizacja w półfinale, gdzie mierzyliście się z wrocławianami, nie ułożyła się jednak po waszej myśli. Najpierw był wymęczony remis przed własną publicznością, a potem przytrafiła się nieco zawstydzająca porażka na wyjeździe w sytuacji, kiedy rywal jechał bez jednego z podstawowych seniorów, a w trakcie meczu stracił dwóch kolejnych zawodników, którzy nabawili się kontuzji. Po tamtym spotkaniu mocno oberwało się Robertowi Lambertowi, którego punktów najbardziej zabrakło.

Gdyby nie wydarzenia z jego motocyklami, to pewnie byśmy wygrali i to wszystko poukładałoby się dla nas lepiej, ale też nie ma co już do tego wracać. Taki już jest ten sport, że zawirowania sprzętowe niekiedy się zdarzają i potrafią robić niezłe spustoszenie.

Musiało być wam jednak szkoda, że nie udało się wykorzystać takiej okazji, która wydawała się niepowtarzalnym prezentem od losu.

Wiadomo, że gdybyśmy wygrali, to znaleźlibyśmy się w finale i cała ta końcówka sezonu byłaby dla nas jeszcze ciekawsza. Być może o złoto trudno byłoby powalczyć, ale mielibyśmy minimum srebro, a przecież nigdy nie wiadomo co wydarzyłoby się na torze. Ale z drugiej strony nie jestem przekonany czy awans do finału poprzez zwycięstwo nad takim szpitalem, jaki zrobił się wtedy we Wrocławiu, byłby dla nas tak satysfakcjonujący, jak powinien.

Mocno siedziały w panu te porażki, które zdarzały się, kiedy to pan prowadził już ten zespół? Nie czuł się pan czasami zwyczajnie rozczarowany postawą swoich podopiecznych, którzy wielokrotnie po prostu powinni prezentować się dużo lepiej?

Wszystko trzeba było brać na chłodno. Nie mogłem podchodzić do tego na zasadzie, że ja wam dam popalić jak nie będziecie jechać. Wiadomo, że to jest sport i raz jest lepiej, a raz gorzej. Jak już trochę razem pojeździliśmy to było znacznie lepiej widać co u kogo należy jeszcze poprawić. Tyle, że raz się udawało, a innym razem coś wychodziło nie tak. W tej dyscyplinie wiele się dzieje. Albo trafi się z przełożeniami i jest dobrze, albo nie i wtedy pojawia się problem.

Na osłodę po tym nieudanym półfinale pozostał wam dwumecz o brąz z Włókniarzem Częstochowa. Nie brakowało głosów, że może być wam trudno zdziałać coś w tej rywalizacji, tymczasem wy wyszliście z niej zwycięsko i zwieńczyliście ten niełatwy sezon bardzo przyjemnym akcentem. Co zaprowadziło was do tego sukcesu?

Realnie patrząc, to tak naprawdę postawa zawodników najbardziej nam pomogła. Mieliśmy duże wsparcie ze strony liderów, a pozostali też robili swoje. Było widać, że chłopacy starali się jechać parą i wzajemnie się prowadzić. Dało się wyczuć, że chcieli wykorzystać wszystko do maksimum, żeby rozstrzygnąć ten dwumecz na naszą korzyść i to przyniosło efekty.

Kto by pomyślał, że tak mizerny sezon może przynieść medal na koniec.

Na szczęście w samej końcówce każdy z naszych zawodników potrafił wziąć na siebie ciężar zdobywania punktów i o to chodziło. Każdego z nich było stać na dobry wynik i zdołali to udowodnić. Każdy zdawał sobie sprawę, że to był ten moment, kiedy już naprawdę trzeba było uwierzyć w swoje możliwości i porządnie się spiąć. Myślę, że finalnie udało się to wszystko w miarę poukładać i jakoś to pojechało, czego najlepszym dowodem jest ten medal. Co prawda nie wszystko wyszło tak dobrze, jakbym tego chciał, ale nie ma co narzekać. Ostatecznie fajnie się to skończyło. Każdy sukces umacnia trenera, a przede wszystkim zawodników. Wspólnie uwierzyliśmy, że możemy osiągnąć ten cel i dążyliśmy do niego ze wszystkich sił.

Nie da się ukryć, że bardzo mocno pomógł wam obecny system rozgrywek. Gdyby nie on, to walka o medale przeszłaby wam koło nosa.

No tak, trzeba przyznać, że obecny regulamin w dużym stopniu pozwolił nam dojść do tego sukcesu, ale też należało odpowiednio się przygotować, żeby to wykorzystać. Wszyscy chcieliśmy tego medalu i na szczęście udało się go zdobyć.

Jak smakował ten krążek?

Przez siedem lat nie było u nas żadnego medalu Drużynowych Mistrzostw Polski, więc po takim czasie miło było go w końcu zdobyć. Dla mnie najprzyjemniejsze było jednak spojrzenie na radosnych i zadowolonych chłopaków, którzy do tego doprowadzili. To oni do tego dążyli i ostatecznie dali radę to przypieczętować.

Było poczucie, że pan też się do tego przyczynił?

Ja żadnym cudotwórcą nie byłem. Wszystko zależało w głównej mierze od naszych zawodników. To przede wszystkim ich zasługa. To oni wsiadali na motocykl, oni zwyciężali i oni to wywalczyli.

Ale na kartach historii to pan pozostanie tym trenerem, który poprowadził torunian do tego pierwszego od wielu lat medalu i poniekąd wyprowadził zespół na prostą w tym niełatwym sezonie. To chyba przyjemne, że taki sukces już na zawsze będzie kojarzony właśnie z panem.

Tak, ale to wszystko nie zależało tylko ode mnie, ale też od chłopaków, toromistrza i wszystkich innych osób pracujących na rzecz naszej drużyny. Całe to przedsięwzięcie nie spoczywa wyłącznie na trenerze i nie opiera się jedynie na tym, co on powie. Wspólnymi siłami trzeba podejmować decyzje i wszystko układać w taki sposób, żeby drużyna jechała i walczyła. Bardzo pomocne okazywało się doświadczenie naszych żużlowców. Sam nic bym nie zrobił, gdyby nie wsparcie wszystkich dookoła.

Biorąc pod uwagę okoliczności, ten medal zajmuje pewnie szczególne miejsce w pana zbiorach. Kilka miesięcy wcześniej zapewne nawet nie śniło się panu, że będzie okazja dołożyć coś takiego do swojej kolekcji.

Dokładnie tak. Mam w domu taki specjalny pokój, gdzie znajdują się wszystkie trofea wywalczone przeze mnie i przez mojego syna Karola. Tego, co zdobył Karol jest oczywiście więcej, bo on mnie w tym przewyższył. To miejsce jest trochę jak muzeum. Na pewno jest tam na co popatrzeć.

Była okazja poświętować trochę ten medal?

Po zakończeniu sezonu mieliśmy różne spotkania. Być może te pierwsze medale w historii klubu, które zdobywaliśmy w dawniejszych latach, spotykały się z jeszcze większym odbiorem, ale ten też został pozytywnie przyjęty. Każdy medal jest niełatwy do zdobycia, teraz też droga do jego wywalczenia okazała się skomplikowana, dlatego trzeba umieć to doceniać.

Jak współpracowało się panu z zawodnikami toruńskiego klubu?

Z całą pewnością mogę powiedzieć, że mieliśmy pełne zrozumienie. Przede wszystkim ja darzyłem ich szacunkiem, a oni mnie. Na co dzień spotykaliśmy się przed meczem czy po meczu. Byliśmy jak przyjaciele. Na pewno miałem satysfakcję, że oni mi ufali. Ja z kolei wierzyłem w nich i w taki sposób wzajemnie się napędzaliśmy.

Miał pan okazję jeszcze lepiej ich poznać?

Ja ich wszystkich znam jak łysych koni (śmiech). Nie ma znaczenia czy to jest zawodnik stąd, czy z innego miasta, czy z innego państwa. Przez tyle lat bycia przy tym sporcie wszyscy mieliśmy okazję się poznać, bo niejednokrotnie się widywaliśmy.

Często można usłyszeć, że ma pan dobre podejście do zawodników.

Powiem szczerze, że wszyscy zawodnicy to są trochę takie duże dzieci. Jednego trzeba przytulić, a drugiemu dać klapsa i postawić do pionu. Takie jest życie trenera. Najwięcej trzeba jednak z nimi rozmawiać i przekonywać, żeby zrobili tak czy tak oraz uwierzyli w swoją siłę. Jak człowiek wie czego chce i zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości, to zawsze jest w stanie więcej z siebie wykrzesać. Nie ma znaczenia czy to jest starszy czy młodszy zawodnik. Uważam, że z każdym z nich, niezależnie od dyscypliny, po prostu trzeba dyskutować i wymieniać się spostrzeżeniami. Wierzę, że trenerzy właśnie tak robią. W każdym przypadku bardzo ważna jest psychika i każdy musi czuć odpowiednie wsparcie.

Dlaczego rozmowa pana zdaniem ma tak duże znaczenie?

Dzięki rozmowie trener może być dla swojego podopiecznego niczym psycholog. Ja stoję na stanowisku, że psychologia jest bardzo ważna w sporcie. Człowiek potrzebuje różnych rzeczy z tym związanych, żeby radzić sobie w życiu oraz uprawianej dyscyplinie. W czasach kiedy ja byłem zawodnikiem my mieliśmy fajnych psychologów i oni dużo mi pomagali.

Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, chyba warto było podjąć się tego wyzwania i przejąć prowadzenie toruńskiej drużyny? Nie powie pan raczej, że to było ponad pana siły.

Człowiek już swoje lata ma, ale przy zdrowym podejściu do tego wszystkiego i wzajemnym zrozumieniu można próbować co nieco zdziałać. Ważne, żeby jak najwięcej rzeczy zagrało i wszystko było ułożone w taki sposób, aby każdy widział, że naprawdę można coś osiągnąć.

Jaką ocenę wystawiłby pan sobie za ubiegłoroczną pracę z toruńskim zespołem?

Ja nigdy czegoś takiego nie robię. Od oceniania są włodarze, zawodnicy, kibice i dziennikarze. Ja uważam, że co byłem w stanie, to starałem się zrobić i co mogłem, to próbowałem pomóc.

Chodzą słuchy, że Toruń jest trudnym terenem do pracy, bo w klubie są wielkie chęci i wielkie możliwości, ale ciągle coś nie wychodzi i trudno temu jakkolwiek zaradzić. Pana zdaniem faktycznie coś w tym jest?

Czy ja wiem… Niezależnie od tego, jaki to jest ośrodek, ta praca zawsze jest tak samo ciężka. Wszędzie są kibice, którzy wymagają, bo chcą, żeby ich drużyna wygrywała i przychodzą, żeby oglądać dobre zawody z jej udziałem. Do tego dochodzą włodarze klubu czy sponsorzy, którzy też zawsze mają ambitne plany, wkładają w to wszystko masę czasu oraz pieniędzy i chcą osiągać jak najlepsze wyniki.

Poprzedni sezon na pewno dał panu w kość, ale podejrzewam, że dołożył też trochę przyjemnych wspomnień, które zostaną z panem już na zawsze. Jednym z obrazków, który okazał się hitem i na pewno szczególnie zapisał się w pamięci wszystkich kibiców, była pana pomeczowa przejażdżka rowerem po gorzowskim torze.

To było tak, że trochę czasu mi zeszło na rozmowę z redaktorami, a przecież należało wyjść do kibiców po meczu. Chłopacy już poszli i zależało mi na tym, żeby jak najszybciej do nich dołączyć. Tam był kawałek drogi do pokonania, więc jak tylko zobaczyłem, że obok stoi rower, to długo się nie zastanawiałem, tylko na niego wsiadłem i pojechałem. Rower na pewno nie jest mi obcy, bo codziennie na nim jeżdżę i bardzo to lubię. Nigdy nie pomyślałbym, że odbije się to tak szerokim echem i wyjdzie z tego taka heca (śmiech).

Mimo upływu lat, nadal cieszy się pan sympatią w żużlowym światku, a toruńscy kibice do dzisiaj potrafią skandować pana nazwisko na trybunach.

Ja nie mam wrogów. Uwielbiam wszystkich ludzi i jestem w stanie dogadać się z każdym. Nie ma czegoś takiego, żebym działał przeciw komuś czy robił coś komuś na złość. Szanuję każdego człowieka, bo tak po prostu trzeba. To sprawia, że żyje mi się łatwiej.

Co pan sobie myśli, kiedy inni nazywają pana legendą toruńskiego żużla i człowiekiem niezwykle zasłużonym dla czarnego sportu w Grodzie Kopernika?

Na pewno przyjemnie jest coś takiego słyszeć, ale ja się na tym nie skupiam. Ja jestem po prostu człowiekiem, który wykonuje swoją pracę i stara się coś zbudować. Nie potrzebuję żadnych laurów czy wynoszenia na piedestał. Fajnie jest być odbieranym w taki sposób, ale przede wszystkim trzeba dalej robić swoje.

Biorąc pod uwagę pana podejście i filozofię życia, trudno się dziwić, że ludzie ze środowiska wciąż darzą pana tak wielkim szacunkiem i uznaniem.

Jedno co powiem – zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Prawda jest taka, że w skali światowej tylko garstka nas zajmuje się tym sportem. W tej sytuacji musimy sobie jak najwięcej pomagać, żeby było łatwiej. Ja wiem, że obojętnie czy byłbym w Polsce czy zagranicą, jak będę potrzebował pomocy to mam do kogo zadzwonić i te osoby na pewno mi pomogą. Tak samo jest z mojej strony. Jeśli ktoś potrzebuje wsparcia czy jakichkolwiek wskazówek, to może się do mnie odezwać i niezależnie gdzie bym był, na pewno spróbuję pomóc. Wychodzę z założenia, że trzeba się uzupełniać, niezależnie czy chodzi o osobę z naszego klubu, czy kogoś z zewnątrz. Nie ma czegoś takiego, że ja zamykam się na innych i ty niczego się ode mnie nie dowiesz. Takie podejście sprawia, że przyjemniej się pracuje. Z każdym mogę się porozumieć i to popycha mnie do dalszych działań.

Śmiało można stwierdzić, że na pracy trenerskiej zjadł pan zęby. A przypomni pan jak w zasadzie rozpoczął się ten rozdział w pana żużlowym życiu? Z tego co wiem, to chyba nieco złożona historia.

Trochę tak. Trzeba zacząć od tego, że na początku lat 80. wróciłem z rocznego pobytu w Anglii. Dużo się tam nauczyłem. Myślałem, że na przestrzeni wcześniejszych 15 lat startów posiadłem już wystarczająco dużo wiedzy o uprawianiu żużla, że wiem wszystko o motocyklu, przełożeniach, dyszach, czy innych częściach, ale przekonałem się, że byłem w błędzie. Czas spędzony w Anglii całkowicie zmienił moje postrzeganie tego wszystkiego. Tam była prawdziwa nauka, która pozwoliła mi poprawić moje żużlowe rzemiosło i odkryć wiele dodatkowych tajników tego sportu. Tam nikt mi nic nie podpowiadał. Samemu trzeba było do wszystkiego dochodzić. Te doświadczenia związane z Anglią sprawiły, że mając trzydzieści kilka lat na karku poczułem, jakbym dopiero wtedy nauczył się tak naprawdę jeździć i walczyć. Po tym wszystkim jeszcze bardziej zachciało mi się uprawiać ten sport.

Ale mimo tego już wtedy praca trenerska zaczęła być obecna w pana żużlowym życiu.

To było tak, że jak wróciłem do Polski to zaproponowano mi, żebym był trenerem w Toruniu, bo zrodziła się taka potrzeba. Ja mimo wszystko chciałem jeździć, więc skończyło się na tym, że byłem jeżdżącym trenerem i to przez kilka lat. W pewnym momencie trzeba było jednak podjąć decyzję czy pójść całkowicie w trenerkę czy dalej jeździć, bo na dłuższą metę trudno było to godzić. Ostatecznie przeważyła trenerka, ponieważ człowiek stawał się coraz starszy i zbliżał się do czterdziestki, a poza tym wtedy naprodukowało się u nas dużo młodych chłopaków, którzy coraz mocniej deptali po piętach i trzeba było pomóc im rozkręcić kariery. Gdybym się tym nie zajął, to pewnie jeszcze trochę bym pojeździł, bo po tej Anglii dobrze mi się jeździło, ale nie żałuję, że tak się stało. Trenerka na pewno dużo mi dała.

Jako zawodnik całą karierę spędził pan w Toruniu, ale już jako trener miał pan okazję popracować również w Grudziądzu, Ostrowie czy we Wrocławiu. Jakie były dla pana te czasy poza domem?

Na pewno zdarzały się przykre momenty, ale poza tym nie brakowało też fajnych przeżyć.

Nie da się ukryć, że przez te wszystkie lata poznał pan różne oblicza trenerskiego fachu. Odkrywał pan zarówno jego blaski, jak i cienie. Niekiedy ta praca zapewne potrafiła inspirować, a innym razem okazywała się bardzo niewdzięczna.

Wiadomo, że różnie bywało. Były różne lata, różni zawodnicy, ale z każdą ekipą trzeba było umieć pracować. Ja zawsze oddawałem i nadal oddaję temu całe swoje serce, niezależnie od tego gdzie jestem i czym akurat się zajmuję.

Czym jeszcze, poza licznymi sukcesami sportowymi i wieloma wspaniałymi wspomnieniami, odpłaca się panu ta wieloletnia praca trenerska?

Trochę tych chłopaków się wychowało, z wieloma się pracowało, więc mam satysfakcję, że nadal wymieniamy się życzeniami świątecznymi czy wspomnieniami, jak gdzieś się spotkamy. To jest bardzo przyjemne i miłe, że mimo upływu lat oni cały czas pamiętają.

Na pewno macie do czego wracać.

Dokładnie tak. Wiadomo, że za każdym razem trzeba było włożyć w to wszystko dużo pracy, ale teraz, jak spotykamy się po czasie, to zawsze miło się o tym rozmawia. Przeważnie sporo dyskutujemy o tym, co jeszcze można było zrobić, żeby było lepiej. Niejednemu zdarza się przyznawać, że mógł poprawić to czy tamto, aby jeździć z lepszym skutkiem. Trzeba też pamiętać, że w tych początkowych latach mojej pracy trenerskiej to były zupełnie inne czasy. W klubach nie było tyle pieniędzy, co teraz. Na wszelkie możliwe sposoby trzeba było szukać tych finansów, bo różnie z nimi bywało. Zawsze fajnie to sobie powspominać.

Wracając do spraw bieżących, wiadomo było, że zeszłoroczne obsadzenie pana w roli trenera toruńskiej drużyny było rozwiązaniem przejściowym. Jak tylko zakończyła się współpraca z Robertem Sawiną, włodarze ruszyli na poszukiwania nowego szkoleniowca i finalnie ściągnęli do Torunia Piotra Barona, który już od jakiegoś czasu znajdował się na ich liście życzeń. Jak pan ocenia to posunięcie?

Piotr ma ogromną wiedzę i duże doświadczenie. Wcześniej przez wiele lat z dobrym skutkiem prowadził drużynę z Wrocławia, a potem dość długo był trenerem w Lesznie, gdzie razem z zespołem zdobył cztery mistrzowskie tytuły z rzędu. To wszystko samo nie przyszło. Trzeba było zmontować tamte ekipy i nad nimi czuwać, żeby osiągały korzystne wyniki. Uważam, że dotychczas stawał na wysokości zadania i jest gotowy, żeby dalej to robić. Myślę, że jego zatrudnienie to dobry ruch zarządu i właściwa decyzja.

Zanim Piotr Baron został uznanym trenerem, z niezłym skutkiem ścigał się na żużlu, a swoje pierwsze żużlowe kroki stawiał w Toruniu, oczywiście pod pana okiem. I choć finalnie nie spędził tu zbyt wiele czasu, bo tak się ułożyło, że w barwach toruńskiego klubu przejeździł tylko jeden sezon, to fakty są takie, że wszystko co żużlowe zaczęło się dla niego w Grodzie Kopernika. Można zatem powiedzieć, że w jego przypadku to powrót do macierzy i to po ponad trzech dekadach.

Ja mogę się jedynie cieszyć, że kolejny mój wychowanek jest związany z Toruniem i stara się ze wszystkich sił, żeby zrobić tu jak najlepszą robotę. A chciałbym zwrócić uwagę, że u nas jest Piotr Baron, w Bydgoszczy Tomek Bajerski, natomiast w Grudziądzu Robert Kościecha. Można zatem powiedzieć, że cały region jest obstawiony naszymi chłopakami i to też jest dla mnie powód do dumy.

Na co w największym stopniu powinien zwrócić uwagę trener, który wchodzi do nowego klubu?

Ważne, żeby jak najwięcej przebywać ze swoimi zawodnikami i tak ich nastawić, aby oni uwierzyli w wiedzę trenera i mu zaufali. Trener z kolei musi uwierzyć w nich i sprawić, żeby oni nie próbowali go zwodzić, tylko chcieli coś osiągnąć i jechać jak najlepiej.

Na Piotrze Baronie z całą pewnością spoczywa duża presja. Wszyscy wiele obiecują sobie po jego przyjściu do Torunia, tymczasem na razie – poza chwilowymi przebłyskami – na pewno nie idzie to tak dobrze, jakby każdy sobie życzył. Cele ponownie są wysokie, ale dotychczas drużyna nie zawsze pokazuje się z tak dobrej strony, jak można by oczekiwać i niejednokrotnie rozczarowuje. Zanosi się na kolejny wymagający sezon, w którym momentami trudno o optymizm.

Łatwo na pewno nie będzie. Każda z drużyn startujących w lidze chce osiągnąć jak najwyższy cel i wjechać do fazy play-off. Rywale na pewno są mocni i postawią twarde warunki, ale do końca rozgrywek jeszcze sporo czasu i wciąż wiele może się zdarzyć. Na pewno nie można powiedzieć, że jeśli teraz ktoś znajduje się w dolnych rejonach tabeli i zmaga się z określonymi problemami, to jest już spisany na straty. Ten sport bywa bardzo nieprzewidywalny. Zobaczymy jak to będzie w końcówce.

W tym sezonie torunianie przystąpili do rywalizacji w dokładnie takim samym składzie jak przed rokiem. Wszyscy liczyli, że po ubiegłorocznym brązowym medalu każdy z zawodników złapie większy wiatr w żagle i będzie w stanie dawać tej drużynie więcej niż ostatnio, ale podobnie jak w minionym sezonie, znowu pojawiają się problemy z ich sprzętem i skutecznością.

Wszyscy znamy wartość tych chłopaków. Mamy świetnych liderów, mocną drugą linię i młodzieżowców, którzy też powinni coś dorzucać. Cały zespół na pewno robi wszystko, żeby wskoczyć na właściwe tory i pokazywać się w meczach tak jak trzeba. Najważniejsze, żeby drużyna pomału zaczęła zmierzać w odpowiednim kierunku, aby ze spokojem wjechać do play-offów i potem spróbować powalczyć tam o medal. Piotr musi teraz na spokojnie poukładać to wszystko razem z zawodnikami, żeby to jechało i zdawało egzamin. Trzeba zrobić co tylko się da, żeby ten sezon, podobnie jak poprzedni, też miał dobre i szczęśliwe zwieńczenie. Ważne, żeby nie pogrążyć się w myśleniu, że już nie damy rady i niczego nie wskóramy.

Skoro Piotr Baron siłą rzeczy stał się ważnym punktem naszej rozmowy, to szkoda by było nie powspominać trochę dawnych czasów. Przed laty to był pana sąsiad i to pan wciągnął go do żużla. Przypomni pan jak do tego doszło?

Tam, gdzie mieszkaliśmy, znajdowała się taka szutrowa droga i pamiętam, że Piotr mając jakieś 11 lat ciągle jeździł po niej na motorynce. Nie ukrywam, że trochę mi przy tym kurzył, ale fajnie wywijał, więc któregoś dnia powiedziałem jego ojcu, żeby przyprowadził go na stadion, to sprawdzimy czy nadawałby się do żużla. On na to przystał i przyjechał z nim na Broniewskiego. Piotr przebrał się w kombinezon, wsiadał na motocykl i okazało się, że rzeczywiście daje sobie radę. Szybko się w to wkręcił i zaczęliśmy regularne treningi.

Ma pan jakieś szczególne wspomnienie z tego początkowego okresu waszej współpracy?

Któregoś razu zabrałem trochę starszych chłopaków, żeby pojeździli na crossie. Mieliśmy takie czeskie crossówki. Piotr wybrał się wtedy z nami i od razu wyskoczył, że też chciałby się przejechać. Ja nie byłem do tego przekonany, bo ten motocykl był większy od niego. On jednak rzucił tylko, żebym mu przytrzymał tę maszynę, a on na nią wsiądzie i pojedzie. Jak powiedział, tak zrobił. Trzeba przyznać, że dobrze mu to wychodziło, ale tam był taki przekopany rów i w pewnym momencie zorientowałem się, że on zmierza prosto w jego kierunku. Niestety wpadł do tego rowu i trochę fiknął. Patrzę, że nogi ma w powietrzu, ale kierownicy nie puścił. Pomyślałem sobie, że nieźle się załatwił, ale na szczęście nic mu się nie stało, a on wcale się nie wystraszył. To mi pokazało, że twardy i mocny z niego zawodnik, co potem wielokrotnie się potwierdzało.

Jakim żużlowym uczniem był Piotr Baron?

Było po nim widać, że nie zamierza odpuszczać i chce walczyć o swoje. Na pewno nie miał łatwo, bo tych młodych i utalentowanych chłopaków było wtedy sporo, ale jednak zdołał się przebić. Ta konkurencja go napędzała i błyskawicznie się rozwijał. Bardzo szybko wszystkiego się uczył. Był oswojony z jazdą na różnych motocyklach, więc dość łatwo mu to przychodziło. Nie brakowało mu zapału i do niczego nie trzeba było go specjalnie namawiać. Jeżeli wskazywało mu się jakiś błąd, to momentalnie próbował to poprawić, a jeśli dało się mu jakąś wskazówkę, to od razu starał się zrobić z niej użytek.

Piotr Baron był postrzegany jako spory talent i choć zapisał na swoim koncie trochę osiągnięć i potrafił być mocnym punktem swojej drużyny, to sam przyznaje, że jego kariera nie rozkręciła się tak bardzo, jak można było sobie życzyć i dość szybko przygasła.

W pewnym momencie ta kariera zawodnicza trochę mu się załamała przez kontuzje.

Trzeba jednak przyznać, że po odwieszeniu kevlaru na kołku odnalazł się w trenerskim fachu.

Nie da się ukryć, że on też zjadł już zęby na tym zawodzie i dużo osiągnął.

Jakby scharakteryzował pan Piotra Barona jako trenera?

To jest dobry i spokojny facet, który nie robi żadnych niepotrzebnych ruchów. To nie jest osoba, która skłóca się z zawodnikami, tylko wręcz odwrotnie. On jest im pomocny i okazuje się dla nich przyjacielem. Piotr umie rozmawiać z zawodnikami i o to chodzi. On też doskonale zdaje sobie sprawę, że w zespole zawsze musi być atmosfera. To jest bardzo ważne, bo obok aspektów czysto sportowych to jest ten element, dzięki któremu można góry przenosić. Jak jest nerwowo i nie ma zgody to raczej nic z tego nie będzie, o czym zresztą mogliśmy już przekonywać się przed laty w Toruniu. Piotr zawsze dąży do celu. Jak coś sobie postanowi, to będzie nad tym tak długo się pochylał, aż w końcu to osiągnie. Jego stać też na to, żeby wprowadzać trochę nowości, które będą się sprawdzać i wszystkich cieszyć.

Najwięcej czasu z Piotrem Baronem miał pan okazję spędzić, kiedy on był adeptem i uczył się żużlowego rzemiosła. Słyszałem, że wtedy intensywnie pracowaliście nad jego umiejętnościami. Krótko po tym, jak jego kariera zawodnicza ruszyła na poważnie, wasze drogi trochę się rozeszły, ponieważ każdy z was poszedł w nieco innym kierunku. Wiem jednak, że mimo tego kontakt wam się nie urwał.

Z Piotrem cały czas mieliśmy kontakt. Jeżeli czegoś nawzajem od siebie potrzebowaliśmy, to zawsze byliśmy na siebie otwarci.

Jak to jest spotkać się z nim po latach znowu w jednym klubie?

Nic się nie zmieniło. Obaj mamy do siebie ogromny szacunek, tak samo jak przedtem. Od zawsze żyjemy w zgodzie i nawzajem sobie pomagamy. Piotr pozostał takim samym człowiekiem, jakiego poznałem przed laty.

Piotr Baron nadal korzysta z pana wiedzy i doświadczenia?

Nieraz mnie o coś pyta, ale o co konkretnie to już najlepiej, żeby sam powiedział (śmiech). Ja ze swojej strony na pewno służę mu pomocą. Jeżeli tylko będzie czegoś ode mnie potrzebował, a ja będę mógł pomóc, na pewno to zrobię. Najważniejsze, że jemu można wiele powiedzieć, a on chce to odbierać.

Dużo mu pan podpowiada?

Jak jest okazja, to staram się dzielić swoimi spostrzeżeniami. Czasami jak siedzę na trybunie czy patrzę na to wszystko z boku w parku maszyn, to jestem w stanie dostrzec coś, co chłopakom może umknąć. Chodzi o jakieś elementy techniczne czy popełniane błędy. Zawsze warto przekazywać tego typu rzeczy. Z takiej perspektywy, jaką ja przyjmuję, trochę inaczej się na to wszystko spogląda, a będąc w tym od środka niekiedy można nie zwrócić uwagi na pewne elementy. Razem z Piotrem na każdym kroku służymy sobie pomocą. Piotr też spogląda na maluchów, którymi ja się zajmuję i niejednokrotnie wyłapuje u nich jakieś mankamenty. Zdarza mu się również przyjeżdżać ze starszymi zawodnikami do mnie na mały tor, żeby poćwiczyć trochę technikę. Śmiało mogę powiedzieć, że dobrze nam się współpracuje i wszystko między nami gra.

Wracając do pana, zastanawiam się jak po tym dużo intensywniejszym niż można było zakładać poprzednim sezonie mijała panu ostatnia przerwa zimowa? Potrzebował pan trochę więcej odpoczynku i przestrzeni na złapanie oddechu?

Ależ skąd. Razem z naszymi najmłodszymi zawodnikami cały czas intensywnie przygotowywaliśmy się do nowego sezonu. Mieliśmy zajęcia w sali i korzystaliśmy z dostępnych urządzeń treningowych. Oprócz doskonalenia kondycji i ogólnej sprawności fizycznej staraliśmy się również poprawiać koordynację ruchową i zapewniać większą gotowość do potencjalnych upadków na torze. To wszystko jest bardzo potrzebne. Chodziliśmy też na lodowisko. W naszej grupie praktycznie wszyscy są zakochani w hokeju i mogliby grać w niego do znudzenia. Stosowaliśmy różne metody treningu i byliśmy wszędzie tam, gdzie mogliśmy potrenować.

Widziano was nawet w górach.

Zgadza się (śmiech). W pewnym momencie pojechaliśmy też na obóz. Starsi chłopacy wybrali się razem z Piotrem Baronem do Hiszpanii na cross i rowery, a my z młodzieżą ruszyliśmy do Zakopanego na narty. Być może brakowało nam nieco śniegu i takiej prawdziwej zimy, ale daliśmy radę trochę pojeździć, a poza tym też trochę pobiegaliśmy i poćwiczyliśmy. Na nudę na pewno nie narzekaliśmy.

Co daje wam taki obóz?

Dla tych dzieciaków to jest pewnego rodzaju przygoda, podczas której mogą co nieco zobaczyć i czegoś się nauczyć. Na takich wyjazdach oni nabierają też większej pewności siebie i mają odcinaną pępowinę. Obok nie ma przecież mamy czy taty, więc każdy musi sam pościelić sobie łóżko, wstać na śniadanie, przygotować się do zajęć i ogólnie się oporządzić. W tej sytuacji obowiązkowość musi być zachowana i oni się z tym oswajają. Potem, jak wracają do domu, to przeważnie są już znacznie bardziej samodzielni i więcej potrafią. To wszystko jest wpisane w kształtowanie młodych sportowców.

Czyli w tym sezonie dalej ma pan sporo żużlowych zobowiązań.

Cały czas działamy z naszą młodzieżą. Mamy naprawdę dobrych dzieciaków w miniżużlu. Trochę zawodów zakończonych dobrym wynikiem mamy już za sobą, a przed nami kolejne turnieje, w których też powinniśmy co nieco zdziałać. Oczywiście to jest sport i na wyrost nie można sobie za dużo planować, ale mimo wszystko uważam, że możemy być dobrej myśli. Najważniejsze, żeby wszyscy walczyli i stopniowo się rozwijali.

Z tego co widzę, nie ma pan ochoty zwalniać i brać mniej na swoje barki?

Na razie nie zamierzam odpuszczać, no chyba, że życie mnie do tego zmusi. Na co dzień sporo ćwiczę i staram się żyć tak jak zawsze. Dopóki mogę, to się tym zajmuję i sprawia mi to przyjemność. Co innego miałbym robić? Jestem przy tym sporcie już grubo ponad 50 lat i dalej mnie do tego ciągnie. Nie umiałbym usiąść z pilotem przed telewizorem. To kompletnie nie dla mnie. Fizycznie wciąż daję radę, bo jeżdżę na rowerze i podejmuje też inne aktywności. Nadal czuję się sprawny i oby tak zostało. Najważniejsze, żeby nic nie bolało, a kondycja się utrzymywała.

Jak zatem idzie praca z pana młodymi podopiecznymi?

Sporo jest tych rzeczy, które trzeba im wpajać i na które należy zwracać ich uwagę. Każdy trener musi się do tego dostosować, umieć z nimi rozmawiać, umieć do nich dotrzeć i umieć ich przekonać, że to czy tamto wyjdzie im na dobre. Żaden trener nie ma łatwo, ale na szczęście z każdym kolejnym treningiem na pewno widać efekty pracy tych chłopaków.

To wszystko zapewne wymaga sporego poświęcenia.

To jest masa godzin spędzonych z tą młodzieżą, tym bardziej, że tych maluchów trochę mamy. W tej chwili to jest całkiem świeży narybek. Niektórzy poszli do większego żużla, więc trzeba było wziąć nowych. Ubiegły rok mieli na naukę, a teraz powinni już wygrywać i faktycznie zaczynają to robić. To na pewno cieszy, że następni rosną i znowu może być z tego fajna grupka naszych zawodników.

Czyli może być pan z nich zadowolony?

Bardzo dobrze oceniam ich potencjał. W zeszłym roku nie wymagałem jeszcze od nich nie wiadomo jakich wyników, a oni i tak potrafili pozytywnie zaskoczyć. Teraz natomiast już tyle umieją, że śmiało mogą osiągać korzystne rezultaty. To jest ten czas, kiedy z całą pewnością można od nich tego oczekiwać.

Co można zrobić, żeby ci dobrze zapowiadający się adepci potem nie przepadali w dorosłym żużlu?

To niekiedy okazuje się problematyczne. Każdy musi zdawać sobie sprawę, że trzeba włożyć dużo ciężkiej pracy, żeby dojść do czegoś w sporcie. Warto podziwiać wszystkich, którzy potrafią w tym wytrwać. Wystarczy popatrzeć chociażby na Bartka Zmarzlika. Jego trudno jest wygnać z warsztatu czy oderwać od żużlowych spraw. On jest czterokrotnym Mistrzem Świata, a cały czas dąży do tego, żeby wszystko ulepszać i poprawiać. Widać po nim, że jest tym potężnie zainteresowany. I tak właśnie powinni postępować wszyscy, którzy chcą mieć korzystne wyniki. Na każdym kroku trzeba wykazywać się pracowitością oraz konsekwencją w działaniu i obrać sobie jakiś cel, do którego będzie się zmierzać.

Czy adepci, którzy dzisiaj przychodzą do żużla, mocno różnią się od tych, z którymi pracował pan przed laty?

Dzisiejsza młodzież jest mocno skomputeryzowana i nastawiona przede wszystkim na komunikację przy pomocy nowoczesnych technologii. Wszyscy są wpatrzeni w swoje ekrany i poza wirtualnym światem niespecjalnie potrafią ze sobą rozmawiać. U mnie jednak nie ma telefonów na treningach. Niejednokrotnie zdarzało się, że chłopacy ledwo zjeżdżali z toru i już coś dłubali w tych urządzeniach. Uznałem zatem, że najlepiej będzie, jak na czas naszych zajęć one będą zostawać w szafie. Te dzieciaki na pewno są trochę inne i trzeba umieć z nimi pracować. Wcześniej ci chłopacy podchodzili do tego nieco inaczej. Być może nie mieli tylu pokus i atrakcji, które są teraz i po prostu byli gotowi wkładać w te przygotowania i wszystko inne znacznie więcej pracy.

Czyli zaszczepianie w adeptach kultury pracy i uświadomienie im, że trzeba dawać jak najwięcej od siebie, żeby coś z tego było, to w tej chwili kolejne kluczowe elementy dla wszystkich szkolących.

Ja w żużlu zaczynałem od miotły i z moimi podopiecznymi jest dokładnie tak samo. Trzeba ich nauczyć, że to wszystko wiąże się też z dbaniem o porządek, o motocykl, o cały wykorzystywany sprzęt, czy kombinezon. Oni muszą wiedzieć, że nic samo nie przyjdzie i pewnych rzeczy nikt za nich nie zrobi. To nie będzie tak, że ktoś przyjdzie i weźmie się za mycie czy sprzątanie, a oni ubiorą ciemne okulary i będą w tym czasie przechadzać się po parkingu.

W ostatnich latach w Toruniu nie brakuje młodych zawodników, z którymi można wiązać spore nadzieje, ale w dorosłym żużlu oni nie są w stanie za bardzo się przebić. W klubie można usłyszeć, że warunki do rozwoju mają dobre i pod tym względem niczego im nie brakuje, więc w czym pana zdaniem można upatrywać przyczyn takiego stanu rzeczy?

Wiele problemów wynika z tego, że jeśli gdzieś pojawi się jakiś upadek albo inne nieprzyjemne zdarzenie, to tym chłopakom potrafi zostawać pewien uraz. Wtedy bardziej się boją i pierwsi przymykają gaz na torze. To wszystko siedzi w głowie i sprawia, że trzeba stosować różne metody, aby do nich dotrzeć. Chodzi o to, żeby ta blokada puściła, a zawodnik uzmysłowił sobie, że może bez strachu robić to, co przedtem. Kluczowe jest jak najszybsze przełamywanie wszelkich oporów. Każde przykre zdarzenie zostawia jakiś ślad, dlatego trzeba momentalnie próbować się od tego uwalniać.

Kiedyś toruński klub słynął ze skutecznych młodzieżowców, a teraz formacja juniorska jest jego największą zmorą.

Nie da się ukryć, że cały czas jest problem z juniorami. Liczę jednak, że praca, która jest z nimi wykonywana będzie przyczyniać się do podnoszenia ich skuteczności i sprawi, że staną się jeszcze bardziej dojrzali. W tym sezonie da się zauważyć, że niekiedy potrafią już lepiej zapunktować, więc można mieć nadzieję, że to wszystko powoli się ruszy i zacznie iść naprzód.

Mimo usilnych starań brakuje jednak tego progresu.

To jest najgorsze, że w niektórych meczach chłopacy pomału robią już jakieś postępy, ale potem niestety znowu pojawiają się przestoje. Cały czas potrzeba im lepszej skuteczności i pewnej powtarzalności. Piotr cały czas z nimi pracuje, ale prawdę mówiąc oni sami muszą jak najwięcej dążyć do tego, żeby sobie pomóc.

Czy dla trenera to nie jest trochę przykre, jeżeli w szkolenie młodzieży wkłada się tyle czasu i wysiłku, a potem, kiedy ci adepci dorastają, nie ma z tego takich plonów, jakie by się chciało?

Na pewno jest, ale trener musi mieć cierpliwość i nie może okazywać swojej złości czy się zniechęcać. Trzeba skupiać się na pracy i liczyć, że mimo wszystko przyniesie ona określone efekty. W tym wszystkim dużą rolę odgrywa też postawa zawodnika. Jeżeli on chce i dąży do stawania się coraz lepszym, to wyzwala u trenera dodatkową motywację, żeby go wesprzeć i jak najwięcej mu pomóc. Wiadomo jednak, że zawodnicy różnie do tego podchodzą i różnie przyjmują wysiłki ze strony sztabu szkoleniowego. Niektórzy potem po latach zastanawiają się dlaczego wcześniej nie słuchali trenera i co by się stało, gdyby trochę bardziej poszli za jego głosem. Szkolenie w każdej dyscyplinie to ciężki kawałek chleba i nikomu nie ma co tego zazdrościć.

Co zatem sprawia, że wciąż chce pan być w tym fachu?

Mnie nadal to cieszy i wciąż lubię to robić. Gdybym nie chciał się tym zajmować, to bym z tego zrezygnował. Po tylu latach to już jednak tak bardzo we mnie wrosło, że gdyby tego nie było, to czegoś ewidentnie by mi brakowało. Ta praca sprawia, że człowiek ciągle ma jakiś cel, do którego może dążyć. Druga sprawa jest taka, że cały czas udaje się w tym coś osiągać. I wreszcie trzecia rzecz, czyli dawanie satysfakcji całemu toruńskiemu środowisku żużlowemu, że nasi zawodnicy są w stanie zapewniać klubowi kolejne sukcesy. To wszystko wiąże się ze sobą i mnie przy tym trzyma.

Nigdy nie ma pan dość? Nigdy nie brakuje panu siły, chęci i zapału?

Wiadomo, że czasami pojawia się zmęczenie jak jest dużo zajęć i treningów. Człowiek zaczyna wtedy myśleć "a po co mi to", "a może już starczy", ale potem przychodzi moment, że jeden podopieczny z drugim robią dobre wyniki i to wszystko od razu odchodzi w zapomnienie.

Ma pan jeszcze jakieś żużlowe marzenia?

Na pewno chciałbym, żeby spod mojej ręki wyszedł jeszcze jakiś mistrz świata, albo chociaż Polski. Wiadomo, że dla każdego trenera to jest wielka satysfakcja, kiedy może zobaczyć swojego podopiecznego z takim sukcesem. Ja jestem pewien, że jeśli zawodnicy od nas będą pozytywnie odbierać naszą wspólną pracę i wykażą się odpowiednim zaangażowaniem, to każdy z nich może zostać numerem jeden.

W takim razie trzymam za to mocno kciuki. A czy poza tym jeszcze czegoś można panu życzyć?

Życzcie mi przede wszystkim zdrowia, bo całą resztę można spokojnie wypracować.

 

 

 

 

 

 

 

 

Legenda Apatora dołączyła do elitarnego grona. "Nie wierzyłem, że takie coś mnie spotka"


Jan Ząbik znalazł się w zaszczytnym gronie legend czarnego sportu, które podczas gali PGE EKstraligi odebrały nagrodę "Złotego Szczakiela". Szkoleniowiec KS Apatora nie ukrywał zaskoczenia.

Jan Ząbik dołączył do elitarnego grona, które otrzymało prestiżowe wyróżnienie w postaci "Złotego Szczakiela", który przyznawany jest wybitnym postaciom podczas Gali PGE Ekstraligi. Wcześniej takowe nagrody trafiły w ręce: Jerzego Szczakiela, Tomasza Golloba, Jarosława Hampela, Marka Cieślaka, Romana Jankowskiego, Zenona Plecha oraz Piotra Protasiewicza i autora dmuchanych band - Tony'ego Briggsa.

- Nie wierzyłem, że takie coś mnie spotka, ale widzę, że doceniono może fakt, że mija mi sześćdziesiąt lat pracy w tym sporcie, dlatego jeszcze raz dziękuję Speedway Ekstralidze, a przede wszystkim kibicom – powiedział szkoleniowiec KS Apatora w rozmowie z ekstraliga.pl.

Legenda KS Apatora Toruń od wielu lat w swoim macierzystym klubie odpowiada za szkolenie najmłodszych adeptów czarnego sportu, którzy ścigają się w mini żużlu. Wcześniej był trenerem m.in. Roberta Kościechy, Wiesława Jagusia, Karola Ząbika, Adriana Miedzińskiego, czy Tomasza Bajerskiego.

- Kocham dzieci i lubię z nimi być, bo mogłem też prowadzić całą drużynę, ale nie chodzi o to, tylko o naukę jazdy od najmłodszych lat i satysfakcję z tego jak oni później wygrywają - mówi Ząbik.



 

Osiągnięcia

DMP

1986/1; 1983/3
IMP 1974/15; 1976/R; 1981/14
MPPK 1981/2
ZK 1975/nklas; 1979/9; 1981/3; 1982/5

Wyniki ligowe zawodnika w barwach toruńskich
Sezon mecze biegi punkty bonusy Średnia
biegowa
Miejsce w
ligowym rankingu
1966 ? ? ? ? 0,86 57
1967 ? ? ? ? 0,74 70
1968 ? 63 ? ? 1,73 34
1969 ? 57 ? ? 1,79 28
1970 ? 49 ? ? 1,41 45
1971 ? 53 ? ? 1,98 20
1972 ? 48 ? ? 1,77 25
1973 ? 53 ? ? 2,55 2
1974 ? 32 ? ? 2,53 3
1975 ? 55 ? ? 2,31 14
1976 16 86 141 10 1,75 25
1977 17 69 122 15 1,98 25
1978 18 84 149 10 1,73 33
1979 18 97 219 15 2,41 6
1980 2 10 23 1 2,40 9
1981 18 97 210 9 2,26 13
1982 18 97 196 6 2,08 17
1983 14 58 94 3 1,67 36
1984 8 28 41 8 1,75 nklas (2)
1985 1 3 4 1 1,67 -
1986 1 2 0 - 0,00 -

Galeria Jana Ząbika
Galeria jest chroniona prawem autorskim
i publikacja zdjęć poza tą witryną
wymaga zgody
autora fotografii, Jana Ząbika oraz autora strony
Autorem części zdjęć jest Andrzej Kamiński

















John Somerville Collection









Rok 2017 - Benefis Roberta Kościechy
\
retro derby 2019 

 


 

strona główna

toruńskie turnieje turnieje światowe turnieje krajowe
zawodnicy trenerzy mechanicy działacze
klub statystyki sprzęt