ZĄBIK Jan


Jan Ząbik urodził się 21 grudnia 1945 roku. Sroga i śnieżna zima oraz znaczna odległość od urzędu ewidencji ludności spowodowała, że rodzice narodziny syna mogli zarejestrować dopiero w styczniu i tym sposobem mały Janek urodził się wg dokumentacji urzędowej 1 stycznia 1946 roku w miejscowości Kiełp. Przez całą sportową karierę związany był z Toruniem, a na torach żużlowych spędził aż 21 lat, by później zająć się szkoleniem młodzieży. Podczas kariery zawodniczej zatrudniony był w EMA-Apator Toruń, na stanowisku Kontrolera Jakości Produkcji (zawód wyuczony: elektryk). Po skończeniu kariery oddał się "trenerce", prowadził zespoły z Torunia, Ostrowa, Wrocławia.

Do toruńskiej szkółki żużlowej Ząbik trafił w wieku 19 lat, tam do dyspozycji dla ponad stu kandydatów na żużlowców były zaledwie dwa motocykle! Ostatecznie z całej tej grupy, licencję zdało tylko dwóch zawodników. Jest wielu zawodników, którzy już na początku swojej kariery odnoszą błyskotliwe sukcesy, jednak Jan Ząbik do nich nie należał. Dlatego musiał on długo trenować i czasami aż do znudzenia powtarzać wszystkie elementy żużlowego rzemiosła, ale miał też wielką ambicję i niesamowity dar uczenia się. Jak sam później przyznawał – przez cała swą karierę trwała praca nad sobą i swoją techniką oraz podpatrywanie najlepszych. Dla Jana Ząbika idolem i zawodnikiem, na którym starał się wzorować, była legenda toruńskiego żużla – Marian Rose.

"Mieszkałem wtedy w hotelu znajdującym się przy zakładzie. Miałem stamtąd niedaleko na stadion żużlowy przy ulicy Broniewskiego. Popołudniami nie było co robić, więc chodziłem popatrzeć jak jeżdżą zawodnicy. Wkrótce poznałem Mariana Rosego, czyli wybitnego toruńskiego żużlowca. Dość szybko złapaliśmy wspólny język. Okazało się, że on ma swój garaż, gdzie dłubie sobie przy motocyklach i samochodach. Ja chodziłem mu pomagać, bo motoryzacja od zawsze była moim oczkiem w głowie. Po prostu lubiłem pracować przy różnego rodzaju maszynach. Marian szybko zorientował się, że jestem kumaty w tych tematach i któregoś razu zaproponował mi przejażdżkę na motocyklu żużlowym. Z Marianem byliśmy sąsiadami i często się spotykaliśmy. Dzięki temu zacieśnialiśmy nasze relacje. Był wspaniałym kolegą. Przez cały czas można było na niego liczyć. Każdy kto do niego podszedł zawsze otrzymywał wsparcie i nigdy nie był odprawiany z kwitkiem. Dla mnie to był wzór koleżeństwa. Traktowałem go również jako najlepszego trenera i nauczyciela. To właśnie on zdradzał mi wiele żużlowych tajników i przekazywał mi mnóstwo wiedzy. Zawsze starałem się mu jakoś pomóc, a on w zamian udostępniał mi swój motocykl na treningach. Dzięki temu miałem trochę więcej jazdy i okazji do szlifowania swoich umiejętności. W klubie na całą grupę młodych zawodników były przeważnie tylko dwie maszyny, a czasami nawet jedna, więc nie było wcale tak łatwo się do tego dopchać. Trzeba było czekać na swoją kolej i jakoś się dzielić. Jeżeli ktoś niechcący się wywrócił, to wielokrotnie konieczne stawało się doprowadzenie motocykla do stanu używalności. To niestety potrafiło zająć trochę czasu i wiązać ręce zawodnikom palącym się do jazdy. Dzięki Marianowi nie byłem jednak tak bardzo od tego zależny i miałem nieco większe możliwości. Można powiedzieć, że od tego zaczęła się moja przygoda z tym sportem. Przed pierwszym wyjazdem na tor Marian pożyczył mi swój kombinezon i kask. Zanim wsiadłem na motocykl powiedział do mnie: tu jest sprzęgło, tu jest gaz, jedzie się w lewo i nie ma hamulców. Następnie zaczął wyjaśniać o co tak naprawdę chodzi w tym żużlu i jak powinienem jechać. Dzięki jego wskazówkom całkiem szybko opanowałem jazdę ślizgiem na łukach. Potem stwierdził, że musi nauczyć mnie startów. Tu jednak nie szło mi już tak dobrze. Kilka razy wylądowałem na plecach, bo chyba za bardzo się rozochociłem. W pewnym momencie Marian doszedł do wniosku, że jak na pierwszy raz to już wystarczy, bo jeszcze rozwalę mu motocykl, a on przecież musi mieć na czym startować w lidze. Te pierwsze przejazdy sprawiły jednak, że postanowiłem zapisać się do klubu. Nie byłem już najmłodszy, bo miałem 19 lat, ale wtedy w takim wieku się zaczynało. To nie było nic nadzwyczajnego. Pamiętam, że do szkółki przyszło jakieś sto osób, ale licencję zdałem tylko ja i jeszcze jeden chłopak. Temu drugiemu niespecjalnie jednak wychodziło i szybko dał sobie spokój. Mnie na szczęście udało się trochę bardziej przebić"- wspominał po latach

Debiut ligowy przypadł Ząbkowi na spotkanie w Gnieźnie w 1966 roku, a los sprawił, że na torze pojawił się właśnie w parze z Rose. Na początku zadaniem młodego Ząbika było przywożenie jednego punktu w biegu, jednak z czasem, gdy jego praca zaczęła przynosić efekty, zaczął odnosić pierwsze sukcesy: "Pewne rzeczy trzeba mieć wrodzone. Mnie momentami trochę tego brakowało, ale robiłem wszystko, żeby stawać się jak najlepszy i podnosić swój poziom. Z obsługą motocykla nigdy nie miałem problemu. Największym wyzwaniem było jak najszybsze opanowanie skutecznej jazdy we czterech. Ja zawsze miałem kłopoty ze startem. Nieraz się wywracałem, wjeżdżałem w taśmę lub zostawałem w tyle. Za każdym razem starałem się jednak ugrać jak najwięcej na dystansie. U mnie była walka przez cztery okrążenia. Próbowałem atakować i po dużej i po małej. Nawet jak nie najlepiej zebrałem się ze startu, to chciałem być pierwszy na mecie. Śmiało mogę powiedzieć, że to Marian zaszczepił we mnie taką wolę walki. Dzięki niemu nauczyłem się technicznej jazdy i przeprowadzania różnych manewrów na torze, które miały pomagać poprawiać swoją pozycję"

W 1968 roku zdobył on młodzieżowe wicemistrzostwo Polski i o tym młodym toruńskim żużlowcu zaczęło się robić głośno w kraju. Miało to też swoje odzwierciedlenie w składzie toruńskiej Stali – teraz to Ząbik był już prowadzącym parę i jego zadaniem było zwyciężanie, a także pomaganie słabszemu partnerowi na torze. Po wypadku Mariana Rose to m.in. na Ząbika spadła odpowiedzialność za wyniki drużyny z Torunia, która przez długie lata bezskutecznie pukała do pierwszoligowych bram. W końcu w połowie lat siedemdziesiątych, torunianie dopięli swego i po dziś dzień jeżdżą w najwyższej klasie rozgrywek. Jan Ząbik odegrał w tym sukcesie ogromną rolę, a i sam zdobywał coraz więcej trofeów – kilkukrotnie awansował się do finałów IMP, zajął trzecie miejsce w „Złotym Kasku” w 1981 roku, a także wywalczył srebrny medal MPPK wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem, z którym na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tworzył niezapomniany tandem Z-Ż.
Jan Ząbik trafił również do kadry narodowej, a w roku 1980 wyjechał do Anglii, aby w tamtejszej lidze bronić barw Sheffield. Jak później mówił - była to dla niego prawdziwa szkoła żużla i mógł tylko żałować, że jego przygoda z ligą angielską trwałą tylko przez jeden sezon. Ale ten rok dał mu więcej niż całe lata startów w Polsce! Można było przecież poznać rozmaite tory, style jazdy przeciwników oraz zdobyć niezbędne doświadczenie, zwłaszcza w pracy z motocyklem. Początkowo do ligi Angielskiej miał trafić Wojciech Żabiałowicz, ale sprawy poukładały się w taki sposób, że ostatecznie wysłali Ząbika, który zobaczył jak wygląda prawdziwy speedway od środka, bo jednak dla Polaków był to wówczas trochę inny świat. Poznał tam wiele nowych torów i nauczył się lepszego operowania różnorodnymi ustawieniami sprzętu zależnie od pogody, bo trzeba było szybko reagować i dopasowywać sprzęt do zmieniających warunków. Na brytyjskich torach jeździło się też zupełnie inaczej, więc mógł doskonalić swoje umiejętności i z perspektywy czasu, Anglia dała mu bardzo dużo, bo tam dostałem prawdziwą lekcję żużla i poznał ten sport znacznie lepiej. Po powrocie do Polski czuł, że jeszcze bardziej chce mu się jeździć.

Szczególne znaczenie w karierze Jana Ząbika miały też powołania do Żużlowej Reprezentacji Polski, bo to był sygnał, że zalicza się do krajowej czołówki. Zawodników dobierano wówczas na podstawie osiąganych wyników. Kadra funkcjonowała w oparciu o obozy i wyjazdy na zawody. Składy na poszczególne mecze i turnieje przeważnie zależały od rywali oraz toru. Jan Ząbik zaliczyłem wiele takich zgrupowań, na których nie brakowało kabareciarzy, którzy zawsze musieli coś zbroić i wyciąć komuś jakiś numer. Dzięki nim ciągle się coś działo i było wesoło, ale gdy przychodziły zawody, każdy podchodził profesjonalnie do swoich obowiązków: "Pamiętam, że kiedyś byliśmy na obozie w Bydgoszczy. Trener zawsze dawał nam porządny wycisk. Któregoś dnia po ciężkim marszobiegu byłem tak wykończony, że musiałem się zdrzemnąć. Na swoje nieszczęście usnąłem tak mocno, że koledzy postanowili to wykorzystać. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do mojego pokoju i właśnie robi mi kawał. Nagle usłyszałem potężne walenie w drzwi. Nie wiedziałem co się dzieje, więc zerwałem się na równe nogi i pobiegłem otworzyć. Na korytarzu czekali kumple, którzy jak tylko mnie zobaczyli, to zaczęli skręcać się ze śmiechu. Nie miałem pojęcia o co im chodzi. W pewnym momencie zerknąłem jednak w lustro i wszystko zrozumiałem. Okazało się, że całą twarz miałem wysmarowaną czarną pastą do butów. Wyglądałem przekomicznie. Potem dowiedziałem się, że za całą akcją stał Jurek Szczakiel. On był niemożliwy i zawsze coś nawywijał. Fajnie to sobie teraz powspominać. Przyznam, że lubiliśmy się wygłupiać i sobie docinać, ale jednocześnie tworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Funkcjonowaliśmy zgodnie z zasadą, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego".

Pan Jan przez całą karierę jeździł w barwach macierzystej drużyny. Miał co prawda propozycje z innych klubów, ale czuł się bardzo mocno związany z klubem i nie chciał odchodzić, bo Toruń uważał za swoje miasto i kochał je całym sercem. Spędził w nim większość swojego życia, a klub stał się całym jego życiem. Początkowo przyświecał mu cel, aby awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej. Powiedziałem sobie wówczas, że będzie tak długo jeździł, dopóki tego nie zrealizuje. Kiedy Apator dopiął swego, to gonił za kolejnymi marzeniami i walczył o jak najwyższą pozycję w tabeli i to trzymało go w mieście Kopernika. Zawsze prezentował bardzo wysoką formę, a na przestrzeni lat zaliczył wiele naprawdę dobrych sezonów, podczas których wykręcał świetną średnią i był jednym z liderów swojej drużyny. Patrząc na statystyki, można dojść do wniosku, że Jan Ząbik był żużlowcem, który nie schodził poniżej pewnego poziomu. W 1981 roku wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem wywalczył drugie miejsce w Mistrzostwach Polski Par Klubowych. Dwa lata później jego Apator sięgnął po brązowy medal w rozgrywkach ligowych i po raz pierwszy w historii znalazł się na podium DMP, natomiast w 1986 roku torunianie zdobyli wymarzone Mistrzostwo Polski, a Ząbik pełnił funkcję jeżdżącego trenera zespołu. Po tym sukcesie zakończył swoją karierę żużlową, a rok później – w czerwcu 1987 roku odbył się na torze w Toruniu jego turniej pożegnalny, który w wielkim stylu wygrał Duńczyk Hans Nielsen. Tuż po zakończeniu kariery Ząbik skupił się na szkoleniu młodzieży, to właśnie z jego inicjatywy w połowie lat osiemdziesiątych powstał minitor dla dzieci, gdzie swoje pierwsze szlify żużlowe zdobywali m.in. Piotr Baron czy Tomasz Bajerski. Kilka lat później Ząbik odszedł z Torunia, najpierw do Grudziądza, a potem także do Ostrowa i Wrocławia i wszędzie tam cieszył się uznaniem, pozostawiając po sobie zdolną młodzież. W końcu jednak wrócił do Torunia, gdzie ponownie objął funkcję trenera, doprowadzając toruński zespół do kolejnego złota DMP w 2001 roku.

Jedni w środowisku żużlowym traktują go jak ojca, inni jak nauczyciela. Jan Ząbik udowadnia bowiem, że gdy zajęcie sprawia prawdziwą radość, upływający czas nie ma żadnego znaczenia.
Gdy na początku lat 80. Jan Ząbik zaczynał pracę trenera, nikt - włącznie z nim samym - nie mógł przypuszczać, że będzie zajmować się tym także parę dekad później. Jak wspomina, wszystko zaczęło się po jego powrocie z Wysp Brytyjskich, gdzie przez jeden sezon bronił barw Sheffield. Gdy wróciłem do Polski nie zrezygnowałem do końca z jazdy na żużlu. Zainteresowałem się jednak trenerką i można powiedzieć, że od 1981 roku po dziś dzień jestem stale w tym zawodzie. Na początku byłem co prawda jeżdżącym trenerem, ale w końcu musiałem na coś się zdecydować. Uznałem, że trzeba wybrać to, co robi się najlepiej. Moje wyniki jako żużlowiec nie należały przecież do najwybitniejszych, dlatego postanowiłem poświęcić się szkoleniu.

Tym, co Ząbika od początku pracy trenerskiej interesowało najbardziej, było szkolenie młodzieży. Dlaczego odniósł w tej dziedzinie sukces? Niektórzy mówią, że miał szczęście, jednak sam zainteresowany podkreśla, że w szkoleniu młodzieży bardzo pomaga mu minitor: Nie ukrywam, że minitor jest dla mnie, jako trenera, czymś bardzo ułatwiającym zadanie. Dzięki temu, że trenujemy na takim torze, zawodnicy szybko opanowują technikę i potrafią naprawdę umiejętnie jeździć. Jeśli dany adept opanuje wymagania, jakie stawiamy mu na minitorze, to o wiele łatwiej jest mu później na normalnym obiekcie. W zasadzie to wszystkim. Na minitorze jestem w stanie zrobić to, czego tylko dusza zapragnie. Mogę zmieniać nachylenie łuków, nawierzchnię, do tego często ustawiam zawodnikom pachołki i przygotowuję dla nich różne zadania. Poza tym mając swój minitor, możemy trenować od świtu do zachodu słońca. Nikt nam w tym nie przeszkadza.

W wypowiedzi Pana Jana jest nieco kokieterii, bowiem mimo wszystko jest wspaniałym wychowawcą żużlowej młodzieży, do jego wychowanków należą m.in. Robert Sawina czy Krzysztof Kuczwalski, który w latach osiemdziesiątych zapowiadał się na świetnego zawodnika. Wielki udział miał również w kształtowaniu się takich zawodników jak Mirosław Kowalik, Jacek Krzyżaniak, Piotr Barion czy Robert Kościecha. Z czasem w drużynie prowadzonej przez Jana Ząbika pojawił się także jego syn - Karol, który w roku 2003 zadebiutował w lidze i szybko stał się najlepszym juniorem nie tylko w kraju, ale i na świecie, co potwierdził tytułem IMŚJ. Dlatego o trenerskim fachu najwięcej mogą powiedzieć Jego wychowankowie.
Robert Kościecha
- Trenera Ząbika wyróżnia na pewno to, że zawsze ma cierpliwość i czas do pracy z młodzieżą. Jak pamiętam, zawsze poświęcał się w stu procentach swojej pracy, a to później skutkowało tym, że w klubie było wielu zdolnych zawodników. Pana Jana znam w zasadzie od małego, ponieważ jeszcze mój tata jeździł z nim trochę na żużlu. Gdy miałem 9 czy 10 lat, odbyłem natomiast pod jego okiem pierwszy trening na minitorze. Tak to wszystko się zaczęło. Wytrwać w środowisku żużlowym przez kilkadziesiąt lat nie jest na pewno łatwo. Widać jednak, że ten sport jest jego największą pasją i że poświęcił mu część swojego życia. Dwa czy trzy lata po zdaniu przeze mnie licencji, pan Ząbik wrócił do klubu w roli trenera. Z naszej współpracy zawsze byłem zadowolony i nie ukrywam, że nawet teraz, mimo że nie jeżdżę już w Toruniu, jesteśmy w kontakcie. Jestem mu wdzięczny, bo w wielu rzeczach w trakcie mojej kariery mi pomógł.
Piotr Baron - pana Janka poznałem już jako dziecko, a później nasze drogi wielokrotnie się splatały. Teraz, po latach, jesteśmy w zasadzie kolegami po fachu - przyznaje Baron, który jako nastolatek podążał za Ząbikiem, w latach 90. przenosząc się wraz z nim do klubu z Grudziądza. Z mojej strony na temat pana Janka mogą pojawić się same superlatywy. Lepszego trenera w Polsce po prostu nie ma. Uważam, że dla każdego z nas, zajmującego się szkoleniem, pan Jan może być po prostu wzorem.
Z sentymentem swoich dawnych podopiecznych wspomina także sam szkoleniowiec: Bliscy byli mi tak naprawdę wszyscy, których w ciągu wielu lat wychowałem. Z uśmiechem na twarzy wspominam szczególnie tych, którzy później święcili z nami triumfy i odnosili sukcesy. Satysfakcja pojawia się wtedy, kiedy zawodnik, w którego się wierzyło i któremu poświęcało się wiele godzin, osiąga wyniki na torze. By z tego materiału, jakim jest młody żużlowiec coś zrobić, trzeba jednak poświęcić wiele energii. Bez zaangażowania samego chłopaka o wyniku też nie może być mowy. Wszystko musi być poparte naprawdę ciężką pracą.

Od roku 2007 Pan Jan z uwagi na swój nieprzeciętny dar szkolenia żużlowego narybku, został oddelegowany w klubie tylko do szkolenia młodzieży. Dało to wymierny efekt w postaci kolejnych wychowanków, jednak czy z młodego narybku wyrosną prawdziwe rekiny speedwaya czas pokaże. Warto również wspomnieć w biografii Pana Jana fakt, że w roku 2012 zawiązało się Stowarzyszenie "Stal", które zawiązało się w roku poprzednim, a jego zadaniem było szkolenie młodzieży. Młodych toruńskich adeptów prowadził nie kto inny Jan Ząbik, który organizował zajęcia na miejscowym lotnisku, gdzie toruński klub zbudował dwa minitory - większy, 265-metrowy oraz w środku mniejszy 125-metrowy. Toruński coach, praktycznie każdą wolną chwilę spędzał z młodymi żużlowcami i doglądał młodzieżowych torów, na które nawieziono granit ze starego toru i wykonano nasypy wokół obiektu. Warto też podkreślić, że współpracujący z toruńskim klubem Tony Briggs wspomógł minitor dmuchanymi bandami, aby młodzi żużlowcy czuli się bezpieczniej. Ktoś może zapytać: po co minitory, przecież żużlowcy mają do dyspozycji piękny obiekt, na którym pewnie jeździ się przyjemniej niż na umieszczonym z dala od "cywilizacji" na torze, gdzie nawet nie można się porządnie rozpędzić. Wątpliwości natychmiast rozwiewał toruński trener: "Na takich torach najlepiej można się nauczyć techniki. A poza tym ten obiekt ma inną zaletę. Na Motoarenie często coś się dzieje, a tutaj możemy bez przeszkód jeździć od rana do nocy. W procesie szkolenia zawodnika młodzi adepci powinni stopniowo przesiadać się z motocykli o mniejszej pojemności silnika na coraz większy, a co za tym idzie mocniejszy". Niestety żużel to sport dla tych, którzy się nie poddają i walczą do końca, czasami na przekór wszystkiemu, dlatego nie jest łatwo znaleźć młodych chętnych do uprawiania tej dyscypliny sportu. Trener Ząbik, nie poprzestawał jednak tylko na szkoleniu, bowiem często jeździł i szukał potencjalnych przyszłych żużlowców. Oto jak komentował swoje poszukiwania żużlowych perełek: Ostatnio często bywa tak, że na uprawianie tego sportu mogą sobie pozwolić tylko dzieci bogatych rodziców. A te nieraz nie mają talentu i zacięcia. Na minitor mogę przyjąć wszystkich. Szukam więc po wioskach i namawiam każdego, kto wydaje mi się talentem. To widać nawet choćby po tym, jak dzieciaki jeżdżą na rowerze. Dobrze, że ideę szkolenia młodzieży rozumie prezes Unibaxu Wojciech Stępniewski i również stawia na to, żebyśmy mieli jak najwięcej wychowanków. W innych klubach różnie z tym bywa.

W roku 2012 Jan Ząbik spełnił swoje marzenie i obok Motoareny, na granicy lotniska sportowego, za jego inicjatywą rozpoczęto budowę obiektu przeznaczony dla młodzieżowców, a w przyszłości, być może dla drużyny Stali Toriń, która miała być alternatywą i zapleczem dla naszpikowanego gwiazdami ekstraligowego Unibaxu. Drugoligowa Stal w założeniu miała być rdzennie miejska: jej barw bronić mieli zawodnicy "stąd", którzy nie mieli szans na starty w walczącym o zupełnie inne cele Unibaxie. Warto też podkreślić, że w budowę toruńskiego minitoru Jan Ząbik swoją charyzmą, zaangażował kibiców, którzy pomagali w weekendy i wakacje przy budowie obiektu. Finalnie obiekt wyposażony został w elektryczność, na drewnianym ogrodzeniu zamontowane zostały dmuchane bandy, a w środku dużego toru powstał mniejszy tor, niczym dawniej na obiekcie przy ulicy Broniewskiego 98. Jak mówił sam Jan Ząbik, na takim minitorze wychowywali się bracia Przedpełscy i wielu innych zawodników skorzysta z jego technicznych walorów.

Talent do szkolenia to nie jedyna zaleta Jana Ząbika. Szkoleniowiec ten na co dzień zaraża także drużynę swoim optymizmem. Dla pana Jana nie ma rzeczy niemożliwych i żaden mecz nigdy nie jest dla niego przegrany. To nie tylko osoba pogodna, ale też bardzo otwarta na ludzi. To trener lubiany zarówno przez kibiców, zawodników, jak i działaczy innych klubów. Powiedzmy sobie szczerze, jest on osobą, której nie da się nie lubić. W 2010 roku Jan Ząbik wziął udział w wyborach do Rady Miasta Torunia z ramienia KW Michała Zaleskiego "Czas Gospodarzy". Trener Unibaxu Toruń startował z okręgu nr 4: Rubinkowo, Jakubskie Przedmieście, Winnica, Bielawy, Grębocin, Nad Strugą Katarzynka, Mokre. Szkoleniowiec toruńskich żużlowców, jako radny przede wszystkim podejmuje wszelkie działania mających na celu rozwój infrastruktury sportowej Torunia: modernizacja i budowa nowych obiektów, kolejnych Orlików oraz aren, które mają spełniać wszelkie wymogi dla imprez o charakterze europejskim.
W roku 2012 za sprawą "radnego-trenera" od września przy toruńskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego mieszczącej się na ul. Targowej powołano pierwszą w Polsce klasę żużlową. O powstaniu żużlowej szkoły mówiło się od dawna, plany ziściły się, gdy wiadomym było, że ponsorzy pomogą dokończyć prace na toruńskim minitorze, który został wyposażony m.in. w dmuchaną bandę. Zawodnicy mieli trenować, ale również uczestniczyć w zawodach i na tę okoliczność Stowarzyszenie Miłośników Sportów Motorowych Stal Toruń zgłosiło do rozgrywek miniżużlowych pięciu zawodników. W skład pierwszej drużyny wchodzili Adrian Bułanowski, Marcin Kościelski, Adam Rembeza, Adam Wankiewicz oraz Igor Kopeć-Sobczyński.
Zupełnie nowatorski jak na polskie realia żużlowe pomysł utworzenia klasy żużlowej przy SMS-ie mieszczącym się na ul. Targowej w Toruniu, tak komentował pomysłodawca - Będzie to pierwsza tego typu klasa w Polsce. Przewodniczący GKSŻ - Piotr Szymański był w Togliatti, gdzie istnieje takie rozwiązanie i stwierdził, że jest ono bardzo udane. Coraz więcej Rosjan przedostaje się do światowej czołówki. A my mamy warunki: są minitory w Toruniu i okolicach, czyli w Bydgoszczy, Grudziądzu, Pile, Gdańsku. Jest kadra szkoleniowa, jak choćby Jacek Krzyżaniak, który ma wykształcenie pedagogiczne.

Patrząc na zaangażowanie Pana Jana jedno jest pewne cała Polska może zazdrościć Toruniowi takiego, trenera, wychowawcy, sportowca, człowieka. Bo przecież Jan Ząbik to coś więcej dla toruńskiego żużla niż tylko zawodnik, później trener. To marka jakich mało. Zmieniali się w Toruniu zawodnicy, trenerzy, zarządy, prezesi, działacze, stadiony, a Pan Janek ciągle tkwi na posterunku. Nigdy nie było słychać o jakimkolwiek skandalu z jego udziałem, nigdy nie wypowiadał się negatywnie o konkurentach, oponentach, zawsze emanuje klasą i fachowością. A o jego podejściu do kształtowania młodych żużlowych charakterów niech świadczy wypowiedziane przez Pana Jana zdanie w jednym z wywiadów: "Ja kocham młodzież, kocham dzieciaków. Dla nich zrobię wszystko. Jak się nauczą rzemiosła we wczesnym wieku, to szybko mogą zostać klasowymi żużlowcami. Obojętnie czy ktoś pochodzi z Torunia, czy przyjedzie do nas z innego kraju - każdemu pomogę i udzielę wskazówek."

Nic więc dziwnego, że zaangażowanie i zasługi na płaszczyźnie klubowej zostały dostrzeżone przez władze ogólnopolskie i gdy 28 listopada 2015 roku wybrano na kolejną kadencję nowy skład Głównej Komisji Sportu Żużlowego, poszerzono skład komisji do siedmiu osób wśród, których znalazł się Jan Ząbik, który miał zająć się koordynowaniem projektu miniżużla w skali Polski oraz prowadzić reprezentację złożoną z najmłodszych zawodników mających poniżej 16 lat i dopiero planujących starania o licencję.

W kolejnych latach toruński trener był jednak nieco z boku żużlowych wydarzeń w Toruniu. Prowadził co prawda wspólnie ze swoim synem Karolem, toruńską miniżuzlową Stal, ale pierwszoligowa drużyna była zarezerwowana dla innych trenerów. Zmieniło się to przed sezonem 2018, kiedy to pierwszą drużynę miał poprowadzić Jacek Frątczak. Jan Ząbik wrócił do klubowego parkingu i znowu był blisko toruńskiego klubu. Miał on pomagać synowi, który dostał zadanie pracy z młodzieżą. Za wszystkie decyzje miał jednak odpowiadać Karol, a Jan miał być łącznikiem pierwszej drużyny ze Stalą Toruń w której trenowało dwunastu chłopców w różnym wieku.
Po powrocie duetu Ząbików na pierwszy szkoleniowy front, kibice oczekiwali nawiązania do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to Toruń stał własnym wychowankami. Niestety wysypu młodych jeźdźców w Toruniu nie było, ale Jan Ząbik ku uciesze kibiców pojawiał się co jakiś czas podczas ważnych wydarzeń żużlowych, jak choćby podczas odsłonięcia "żużlowej Katarzynki" toruńskich Aniołów przed dworem Artusa w roku 2019 czy podczas retro derbów 2019, organizowanych przez Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji w Toruniu, Stal Toruń oraz Bohaterów Czarnego Gryfa. Podczas tej drugiej imprezy Pan Janek nie miał oporów by wyjechać na tor i jak za dawnych lat dać popis jazdy na motocyklu z lat osiemdziesiątych
. Opowiadał również o swoim życiowym spełnieniu: "Poświeciłem całe życie sportowi. Jestem spełnionym dziadkiem. Niestety… żona już odeszła, a Karol i Robert są na swoim. Teraz najważniejsze, by zdrowie dopisywało. Firma działa, Stal Toruń tez działa. Następni chłopcy będą zdawać licencje. Niech się tak kręci dla dobra toruńskiego żużla i nie tylko".

Czy tak się stanie należy poczekać przynajmniej kilka lat, bowiem jak mawia przysłowie z "pustego i Salomon nie naleje", a Jan Ząbik zawsze powtarzał, że doskonałe wyniki z miniżużla nie muszą przekładać się na dorosły żużel.

O Panu Janku Ząbiku należy przytoczyć jeszcze fakt z jego życia. Ale niech o tym opowie jeden z rozdziałów książki:
(niestety w zbiorach posiadam tylko dwie kartki tego wydania i nie wiem co to za tytuł. Tekst ten mam skatalogowany w roku 1973 więc prawdopodobnie książka pochodzi z tego okresu)

JAN ZĄBIK
sport motorowy jest jak narkotyk
Ma wiele zasług jako sportowiec. Do Księgi Honorowej woj. toruńskiego wpisano go za czyn niecodzienny. Oto treść wpisu:
"Z narażeniem własnego życia, doznając ciężkich poparzeń ciała, wyniósł z płonącego budynku troje małych dzieci oraz skutecznie pokierował akcją gaszenia pożaru. Od dziesięciu lat jest kapitanem drużyny żużlowej. Jest wzorem sportowca, kolegi i nauczyciela. Cieszy się wielkim szacunkiem i uznaniem wśród kibiców i działaczy".
Jan Ząbik nie chce mówić o swoim wyczynie. Uważa, że zrobił to, co do niego należało. Był na weselu na wsi. Zapaliła się stodoła, w której spały dzieci. Płomień szybko ogarnął cały obiekt. Ludzie potracili głowy: zamiast ratować - zaczęli lamentować. Ząbik wskoczyli raz i drugi w płomienie. Wyciągnął dzieci. Objął komendę, zorganizował mimo poparzeń - akcję gaszenia. Zapobiegało to bardziej dotkliwym stratom.
Nieskładnie mu o tym mówić. Woli o sporcie żużlowym. Chyba rygory tej dyscypliny sportu, wymagającego odwagi, rozwagi i błyskawicznych decyzji, wiążą się z faktem, który opisano wyżej. Posłuchajmy więc, co mówi o swoim umiłowanym sporcie.
Moja przygoda z żużlem - mówi Jan Ząbik - zaczęła się przed czternastu łaty. Za namową kuzyna wybrałem się po raz pierwszy na mecz żużlowy na stadionie przy ul. Broniewskiego. Miałem wówczas 19 lat. Podczas jednego z biegów zawodnik gospodarzy, Józef Ptak, miał upadek. Z całym impetem wpadł na siatkę. Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że zemdlałem.
Od tego czasu jednak zacząłem interesować się żużlem. Przychodziłem na stadion, zaglądałem do warsztatu. W 1965 roku zamieszkałem w Toruniu na stałe, zacząłem uczęszczać na zajęcia tzw. szkółki. Było nas prawie stu. Ćwiczyliśmy w dwóch grupach na trzech motocyklach. Długo nie udawało mi się dosiąść motoru. Kiedy przychodziła na mnie kolej, silnik najczęściej defekował. Były to stare wysłużone Fisy. Zajęcia prowadził Marian Rose.
W 1966 roku na wiosnę zdałem "egzamin" na żużlowca i zdobyłem upragnioną licencję, mogłem startować w zawodach. Pamiętam doskonale pierwszy ligowy start. Jeździliśmy z "Karpatami" w Krośnie. Był to mecz o mistrzostwo II ligi. W dwóch biegach zdobyłem wówczas 4 punkty. Jeden bieg wygrałem, raz byłem trzeci.
Toruńska Stal występowała wówczas w składzie: Rose, Kościelak, Bauta, Szuluk, Jaworski, Cheładze.
Funkcję kapitana drużyny piastuję nieprzerwanie od 1971 roku.
Z sukcesów, jakie odnosiłem na różnych torach, najbardziej cenię sobie wicemistrzostwo młodzieżowe Polski, zdobycie mistrzostwa Polski par klubowych (z Januszem Plewińskim) i indywidualne mistrzostwo federacji Stal.
W bieżącym roku otrzymałem odznakę "Zasłużony dla województwa toruńskiego". Po raz pierwszy to wyróżnienie otrzymał sportowiec. Przyjąłem je z dużym zadowoleniem i wzruszeniem. Uważam to za uhonorowanie mojej pracy i postawy na boisku i w życiu codziennym, jako sportowca i mieszkańca tego województwa.
Obecnie - startując w I lidze, kiedy trzeba więcej czasu poświęcić na zajęcia na torze i w warsztatach - z pracy jesteśmy w macierzystych zakładów urlopowani. Od dziesięciu lat jestem pracownikiem "Apatora".
Sport motorowy wciąga, jest jak narkotyk. Jednak nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie odstawić motor, wówczas poświęcę się szkoleniu młodzieży lub zostanę działaczem sportowym. Nie chciałbym rozstawać się z żużlem.
Życie żużlowca nie jest tak atrakcyjne, jak się niektórym wydaje. Efektownie uszyty kombinezon z barwnymi wypustkami, błyszczący motor to tylko zewnętrzne atrybuty. Chcąc mieć wyniki i zadowolenie ze startów, nie wystarczy wziąć motocykl z rąk mechanika. Trzeba również samemu popracować przy silniku. Od własnej pracy i pracy całej drużyny zależą wyniki na torze.

Mimo upływu lat Pan Janek Ząbik ciągle cchce być obecny w żużlu i z ochotą dzielił się wspomnieniami z bogatej kariery sportowej.  Nic więc dziwnego, że każdy dziennikarz chciał osobiście spisać owe opowieści. Na uwagę w tym przypadku zasługują dwa wywiady. Pierwszy z roku 2021 poczyniony przez redaktora Przemysława Sierakowskiego. Drugi z roku 2023 przeprowadzony w kilka dni po urodzinach pana Jana, uraczył Karol Śliwiński.
Oto zapis tych rozmów.

Jan Ząbik: Nie musisz mieć w drużynie samych mistrzów. 6 x 8 to 48 - wystarczy do zwycięstwa
Jan Ząbik to żywa legenda toruńskiej Stali. Z żużlem związany przez całe dorosłe życie. Rocznik 1946, bardzo długą karierę rozpoczął w sezonie 1965, a po jej zakończeniu namiętnie szkolił. Nie tylko młodzież, ale również zespoły ligowe. Podopieczni Ząbika wielokrotnie zdobywali laury indywidualnie i drużynowo. Chodząca encyklopedia, szczególnie anielskiego speedwaya znad Wisły. Wyśmienity praktyk. Przy tym twardziel. Na jego rękach konał na torze po wypadku Kajtek Araszewicz. Nie załamał się. Lata później ratował życie własnemu synowi, gdy ten dusił się zapadniętym językiem. Wytrzymał. Pozostał skromnym, życzliwym światu człowiekiem. W tym roku obchodzi trzecie ćwierćwiecze. Wciąż przy ukochanym żużlu. Blisko, choć może nieco poza obiektywami kamer.

Janek, trudno się z Tobą umówić. Wciąż między obowiązkami radnego, żużlowymi treningami na toruńskim Lotnisku, a własnym biznesem.
Nie siedzę na kanapie przed telewizorem. Nie mój charakter. Póki sił starczy.

Chciałbym zagadnąć o Twoje początki i nieco współczesny speedway…
Byle nie wiało, bo jestem na treningu mini żużlowców, a dmucha solidnie.

Do żużla, wedle obecnych realiów, trafiłeś późno. Jako dziewiętnastolatek zaczynałeś w szkółce, pod okiem patrona Motoareny Mariana Rose?
No tak. Wtedy mieliśmy taki regulamin. Nie mogłeś zaczynać treningów jako nastolatek. Musiałeś osiągnąć dorosłość, by spróbować. Dziś nie miałbym pewnie najmniejszych szans. Wówczas to było powszechne, naturalne. Obecnie nawet piętnastolatkowie, po uzyskaniu licencji, startują w zawodach, w tamtych latach nie do pomyślenia. Jest łatwiej, bo młody chłopak ma znacznie więcej czasu, by zaistnieć. Jako kilkulatek nabiera ogłady na mniejszych motocyklach, oswaja się, potem licencja i jako szesnastoletni gołowąs jest już przygotowany do startu w lidze. Nam było trudniej, zaś presja upływającego czasu nie pomagała.

Tobie zostały ledwie dwa młodzieżowe lata, a mimo to zdobyłeś srebrny medal MIMP. Prawdziwy fenomen?
No, a mogłem mieć mistrza. Tylko i wyłącznie mój błąd. Gdyby nie to, byłoby jeszcze zacniej, a tak śp. Zdzisław Dobrucki złapał mnie na kresce o błysk szprychy.

Startowałeś do czterdziestki. 21 sezonów na torze. Mnóstwo ludzi i zdarzeń. Na przestrzeni lat zupełnie inny żużel?
W Toruniu czułem się znakomicie. Zdrowie dopisywało. To się ścigałem. A inny żużel? Mając 34 lata spróbowałem angielskiej szkoły. To była dopiero inna żużlowa jakość. Trafiłem do Sheffield Tigers. Pierwotnie miał jechać na Wyspy Wojciech Żabiałowicz. Problemem okazała się jego służba wojskowa, odpracowywana w zakładowej straży pożarnej zakładów Elana. Nie puścili go. Nie było wtedy takiej swobody poruszania się jak dziś. Najpierw składało się wniosek o paszport. Nie było przesądzone, że go otrzymasz, a do tego wydawano dokument na krótki czas. Nikt nie trzymał paszportu w domu, w szufladzie. Potem wiza, pozwolenie na pracę - mnóstwo tej buchalterii. Kilka polskich klubów wysyłało w tamtym czasie zawodników do Anglii. To była prawdziwa mekka speedway`a. Najlepsza, a właściwie, najlepsze ligi świata, bo mieli wówczas Wyspiarze kilka szczebli rozgrywek i mnóstwo znakomitych klubów, w których ścigała się międzynarodowa czołówka. Znaleźć się w tym towarzystwie, to było jak chwycić Boga za kostki. Ktoś z Torunia też miał jechać. Wojtka nie puścili z uwagi na wojsko, więc padło na mnie. Po piętnastu latach w Stali myślałem, że wszystko już potrafię. Ależ się myliłem. W pierwszym meczu zdobyłem co prawda komplet. Dziewięć plus bonusy. Kombinowałem sobie, że nie taki diabeł straszny. Później przyszła prawdziwa szkoła. Krótkie, techniczne tory, z którymi początkowo zupełnie nie potrafiłem sobie poradzić. Uczyłem się żużla na nowo. To co dziś oczywiste i powszechne - zapłon, dysza, ustawienia - miało już wtedy w Anglii ogromne znaczenie. Człowiek nie wiedział w którą stronę iść. A byłeś sam. Skazany na siebie. Trzeba było dobrze i szybko podpatrywać. Co robić z motocyklem, jak jechać. Tam oczy mi się otworzyły. Za to po powrocie do kraju, po tych terminach, dopiero mi się zachciało jeździć. Miałem frajdę i radość ze ścigania. Naturalnie nie opanowałem wszystkiego idealnie. Nawet Hans Nielsen, czy Tony Rickardsson gdy kończyli kariery, mówili, że sami wszystkiego jeszcze nie wiedzą. Ale rozumiałem znacznie więcej, szczególnie w zachowaniu motocykla i to pomagało zdobywać dużo punktów w Polsce.

Mówiło się, że bez stażu na Wyspach nie można zostać mistrzem świata?
No tak. Tylko teraz to się zmieniło. Otwarte granice, twarde, łatwiejsze, wygodniejsze tory. Decydują niuanse, przede wszystkim w sprzęcie. Człowiek znaczy coraz mniej. Naszych chłopaków w Grand Prix nic już nie zaskoczy. Nawet bez startów w Anglii. Mają objeżdżone tory całego świata. Szwecja, Dania, Niemcy, Rosja, Czechy. Byli wszędzie. To pomaga. Anglia wiele lat temu była elitarnym miejscem. W najwyższej lidze ścigali się wyłącznie najlepsi z całego świata. Dziś to historia. Tylko nieliczne tory takie same. Poziom jednak przedstawia wiele do życzenia. Można nawet zaryzykować, że po trosze startują tam ludzie z łapanki. W tamtym czasie, to wyglądało zupełnie inaczej. Kiedy wróciłem z Wysp, pomagałem budować tor przy Broniewskiego, który tyle lat znakomicie nam służył. Teraz tam jest market. Znak czasów.

Cały czas jesteś w boju, z tymi młodymi, których najbardziej kochałeś?
Młody chłopak uczy się na mini torach. Tych jest coraz więcej w Polsce. Objeżdża sporo zawodów. Przychodzi potem do dużego klubu i to już od prowadzenia tam zależy, co osiągnie.

Tobie udało się w 1986 roku zdobyć pierwsze złoto DMP dla Torunia, jako jeżdżący trener?
Piękne czasy. Prawdziwa przyjemność jazdy. Była też ciężka praca. Bez niej nikt niczego nie wygra. Po doświadczeniach z Anglii było mi łatwiej się odnaleźć i podpowiedzieć chłopakom. Żużlem jednak zawsze trzeba żyć, spać i… sam sobie dopowiedz to trzecie. Umiejętności, myślenie - to przychodzi z latami o ile żyjesz tym sportem i potrafisz wyciągać wnioski. Nie można przejść obok kariery.

Jest coś, co obecnie szczególnie Ci przeszkadza?
Drażnią mnie te "falstarty". Po co uczyć refleksu, skoro trafisz w zwolnienie taśmy, a sędzia przerywa i rozdaje ostrzeżenia. Tego nie rozumiem. Według mnie to jest chore. Co innego, gdybyś wjechał w taśmę. Ale jeśli idealnie się wstrzelisz, to za co karać? Arbiter mógł wyczekać moment, a nie puszczać w ciemno, bo w razie czego przerwę. Kibice przychodzą obejrzeć show. Chcą walki, atrakcji, a nie niezrozumiałych dla nich powtórek. Te dłużyzny zabijają emocje. Za naszych czasów, regulamin to była niebieska książeczka jak notesik. Dzisiaj to jak Biblia, objętościowo naturalnie, a nie uwzględnia… sportu. Jego potrzeb i specyfiki. Sędziowie chcąc kogoś ukarać wertują jak w opasłym starodruku. Po co mam uczyć refleksu, skoro za to zawodnik zostanie wykluczony? Niby proste i oczywiste. Dopóki sił będę walczył o odwrócenie tej szkodliwej tendencji. Wszystkiego nie da się przewidzieć i zapisać w paragrafach. Im mniej zakazów, tym bardziej zrozumiałe reguły gry.

Brakuje charyzmatycznych sędziów pokroju Romana Cheładze?
On czuł ten sport. Potrafił postawić się układom i działać po swojemu. Potrafił też podejmować bardzo kontrowersyjne decyzje, ale zawsze w duchu sportu. Teraz wymyślają tomiska przepisów, tak że nikt tego nie potrafi ogarnąć. Po co? Co takiego zmieniło się w żużlu? Wciąż jeździmy w lewo, tylko może trochę szybciej. A regulaminów narobiono tyle, że zakrawa to już na absurd. Jeden paragraf wyklucza kolejny. To jest chore i niepotrzebne. Kibice powinni oglądać zawody, a nie czytać regulaminy i zastanawiać się z którego paragrafu ukarano zawodnika i czy słusznie.

Po tytule w 1986 odwiesiłeś skórę na kołku. Wspaniałe pożegnanie z torem z udziałem m.in. Hansa Nielsena. A potem mała rewolucja. Pożegnałeś większość starszych zawodników i postawiłeś jako trener na młodzież?
Zawsze powtarzam, że w młodości siła. I jeszcze jedno. Młodzi nie kalkulują jak ci starsi. Doświadczony zawodnik myśli już jak jechać, kiedy jechać i za ile jechać. Młodszy jest głodny ścigania i to jego siła. Oni chcą się pokazać, osiągnąć dobry wynik żeby zaistnieć w tym sporcie. To ich napędza. Nie myślą jeszcze o pieniądzach, czy jak za moich czasów, uścisku dłoni towarzysza sekretarza. Chcą wygrywać. Ścigać się, walczyć. A pieniądze przyjdą. Jeśli będziesz dobry oczywiście. Nie musisz mieć w drużynie samych mistrzów. 6 x 8 to 48 - wystarczy do zwycięstwa. Ludzie kochają walczaków, którzy gotowi są umierać za klub. Nie muszą być od razu mistrzami świata. A teraz żużel jest… jaki jest (westchnienie).

Mimo ponad siedemdziesiątki na karku wciąż nie masz dosyć?
Nie mam. Kocham dzieci i dla nich zrobiłbym wszystko. Mamy w Toruniu klasę żużlową w szkole przy Targowej. Jest stowarzyszenie mini żużla. Są tory. Trzeba by to żyło. Będąc radnym staram się też by przybywało sportu w mieście. Nie tylko żużla. Jak najwięcej orlików, klubów, dyscyplin. Niech każdy ma miejsce, by realizować swoją pasję. Z tego nie muszą rodzić się mistrzowie, ale zostaje dobra kondycja, odpowiednie nawyki, lepsze zdrowie. To bezcenne. Zamiast telewizora, czy siedzenia "w telefonie". Sport kształtuje charakter. Mam ponad siedemdziesiątkę, a do dziś siadam na rower i objeżdżam raz 20, a to 50 kilometrów. Trzeba nawyku. Nie mam czasu na… nudę.

Starszy syn Robert nie przekonał się do żużla, ale Karol był mistrzem świata juniorów. Przelewałeś na niego całą wiedzę i miłość - nie poszło jak na to liczył i pewnie też trochę Ty przy okazji?
Karola mocno zatrzymały dwie poważne kontuzje. Nie wrócił do dawnej formy. Tego już nie zmienimy.

Karolowi również ratowałeś życie na torze. Nie miałeś chwili zwątpienia. Po co ja go w to pchałem?
Syn dusił się zapadniętym językiem. Wiedziałem jak reagować. Przeżyłem identyczną sytuację parę lat wcześniej. A wątpliwości? To nie tak. Jeśli ktoś jest zakochany w żużlu, to co masz zrobić - zabronić? Nie umiałbym. W Grudziądzu któregoś razu Marek Kończykowski podstawił mu jakąś piekielną machinę. Byłem na torze, prowadząc trening. Patrzę kto tu tak wycina, a to był Karol. Miałem zakazać? Chciał, spróbował, łyknął bakcyla i startował. Zakończył po ciężkiej kontuzji na Motoarenie.

W latach siedemdziesiątych zapisano Cię do księgi zasłużonych ówczesnego województwa toruńskiego. Pamiętasz za co?
Doskonale. To było wesele. Zapłonęła stodoła, w której się odbywało. Wyniosłem z pożaru troje dzieci. Do dziś mam na ciele ślady poparzeń. Ale co miałem robić? Przyglądać się? Nie robiłem tego dla wpisu, tylko dla ratowania tych bezbronnych dzieciaczków. Ważne, że się udało. To było jedyne ważne w tamtym momencie.

Jak widzisz dzisiejszy żużel?
Sądzę, że trzeba wrócić do tego co było dobre. Szkolić, tworzyć drużyny z wychowanków, zjednywać w ten sposób publiczność, by mogła czuć, że to sąsiad się ściga. A chętni są. Najlepiej szukać na wsiach i w małych miejscowościach. Ci z dużych miast są zmanierowani. Nie wszyscy, ale ogólnie to się potwierdza. Chłopak ze wsi od najmłodszych lat ujeżdża wszystko co ma koła, a potem silnik i tym się zasadniczo różni od przeciętnego mieszczucha. To jest fundament, by na nim budować przyszłą karierę. Trzeba tylko ich wyszukać i pozwolić zarazić się żużlem. U mnie w Toruniu ci wszyscy zdający obecnie licencje na 125 i 250 ccm, to chłopaki ze wsi. Reguła się sprawdza. Karol też próbuje sił jako trener młodzieży. Tylko tu nic nie dzieje się z dnia na dzień. Prowadzimy obóz dochodzeniowy. Chłopcy przychodzą rano. Są treningi ogólnorozwojowe i na torze. Potem mają obiad i kolejna sesja treningowa. Jest zapał, a efekty przyjdą.

Udzielasz się jeszcze w klubie?
Żal by mi było tych lat, stadionu, wspomnień. Póki sił będę zawsze pod ręką. I wierzę, że z tego naszego mini toru w końcu też trafią talenty do Apatora. Potrzeba odrobiny cierpliwości.

Rozmawiał:
Przemysław Sierakowski

Jan Ząbik: Marian Rose zdradzał mi wiele żużlowych tajników i zaszczepił we mnie wolę walki
Śmiało można powiedzieć, że stał się jedną z najważniejszych twarzy toruńskiego żużla. Do świata czarnego sportu wprowadził go legendarny Marian Rose. Przez całą karierę był niezwykle oddany swojemu macierzystemu klubowi i chciał dla niego jak najlepiej. Podczas żużlowych wojaży miał okazję posmakować prestiżowej wówczas ligi angielskiej oraz startów w kadrze narodowej. Być może nie ma na koncie zbyt wielu spektakularnych sukcesów, ale mimo wszystko zapracował sobie na szacunek i uznanie. Przez lata spełniał się w roli zawodnika, a potem zajął się szkoleniem. Tak naprawdę nigdy nie odsunął się od swojej ukochanej dyscypliny. Dzisiaj jest już wyraźnie po siedemdziesiątce, ale na co dzień wciąż wykazuje dużą aktywność i nie zamierza zwalniać tempa. Poznajcie historię byłego reprezentanta Polski na żużlu, Jana Ząbika.
Jan Ząbik pochodzi z Kiełpia zlokalizowanego niedaleko Chełmna. Na świat przyszedł 21 grudnia 1945 roku, ale w oficjalnej dokumentacji jego data urodzenia to 1 stycznia 1946. - Rodzice delikatnie mnie odmłodzili - śmieje się mężczyzna. - Kiedy trochę podrosłem, to z opowiadań starszych dowiedziałem się, że wtedy była bardzo sroga zima. Do urzędu był spory kawałek drogi i praktycznie nie dało się przejechać. Dopiero potem pojawiła się możliwość, żeby mnie zarejestrować - tłumaczy tę nietypową sytuację. Początkowo Jan Ząbik raczej nie myślał o karierze żużlowca. W młodości znacznie bardziej ciągnęło go do kolarstwa. Po skończonej szkole - jako wyuczony elektryk - znalazł jednak zatrudnienie w Elektromontażu i został oddelegowany do pracy w Toruniu. Dzięki temu złapał kontakt z czarnym sportem.
- Mieszkałem wtedy w hotelu znajdującym się przy zakładzie. Miałem stamtąd niedaleko na stadion żużlowy przy ulicy Broniewskiego. Popołudniami nie było co robić, więc chodziłem popatrzeć jak jeżdżą zawodnicy. Wkrótce poznałem Mariana Rosego, czyli wybitnego toruńskiego żużlowca. Dość szybko złapaliśmy wspólny język. Okazało się, że on ma swój garaż, gdzie dłubie sobie przy motocyklach i samochodach. Ja chodziłem mu pomagać, bo motoryzacja od zawsze była moim oczkiem w głowie. Po prostu lubiłem pracować przy różnego rodzaju maszynach. Marian szybko zorientował się, że jestem kumaty w tych tematach i któregoś razu zaproponował mi przejażdżkę na motocyklu żużlowym. Można powiedzieć, że od tego zaczęła się moja przygoda z tym sportem - opowiada nasz rozmówca.
- Przed pierwszym wyjazdem na tor Marian pożyczył mi swój kombinezon i kask. Zanim wsiadłem na motocykl powiedział do mnie: tu jest sprzęgło, tu jest gaz, jedzie się w lewo i nie ma hamulców. Następnie zaczął wyjaśniać o co tak naprawdę chodzi w tym żużlu i jak powinienem jechać. Dzięki jego wskazówkom całkiem szybko opanowałem jazdę ślizgiem na łukach. Potem stwierdził, że musi nauczyć mnie startów. Tu jednak nie szło mi już tak dobrze. Kilka razy wylądowałem na plecach, bo chyba za bardzo się rozochociłem. W pewnym momencie Marian doszedł do wniosku, że jak na pierwszy raz to już wystarczy, bo jeszcze rozwalę mu motocykl, a on przecież musi mieć na czym startować w lidze. Te pierwsze przejazdy sprawiły jednak, że postanowiłem zapisać się do klubu. Nie byłem już najmłodszy, bo miałem 19 lat, ale wtedy w takim wieku się zaczynało. To nie było nic nadzwyczajnego. Pamiętam, że do szkółki przyszło jakieś sto osób, ale licencję zdałem tylko ja i jeszcze jeden chłopak. Temu drugiemu niespecjalnie jednak wychodziło i szybko dał sobie spokój. Mnie na szczęście udało się trochę bardziej przebić - kontynuuje swoją opowieść były żużlowiec.

"Dla mnie to był wzór koleżeństwa"
Jan Ząbik wielokrotnie podkreśla, że ogromny wpływ na jego żużlowy rozwój miał Marian Rose. Co prawda legendarny toruński żużlowiec był od niego niespełna trzynaście lat starszy, ale to w niczym nie przeszkadzało. - Byliśmy sąsiadami i często się spotykaliśmy. Dzięki temu zacieśnialiśmy nasze relacje. Marian był wspaniałym kolegą. Przez cały czas można było na niego liczyć. Każdy kto do niego podszedł zawsze otrzymywał wsparcie i nigdy nie był odprawiany z kwitkiem. Dla mnie to był wzór koleżeństwa. Traktowałem go również jako najlepszego trenera i nauczyciela. To właśnie on zdradzał mi wiele żużlowych tajników i przekazywał mi mnóstwo wiedzy. Zawsze starałem się mu jakoś pomóc, a on w zamian udostępniał mi swój motocykl na treningach. Dzięki temu miałem trochę więcej jazdy i okazji do szlifowania swoich umiejętności. W klubie na całą grupę młodych zawodników były przeważnie tylko dwie maszyny, a czasami nawet jedna, więc nie było wcale tak łatwo się do tego dopchać. Trzeba było czekać na swoją kolej i jakoś się dzielić. Jeżeli ktoś niechcący się wywrócił, to wielokrotnie konieczne stawało się doprowadzenie motocykla do stanu używalności. To niestety potrafiło zająć trochę czasu i wiązać ręce zawodnikom palącym się do jazdy. Dzięki Marianowi nie byłem jednak tak bardzo od tego zależny i miałem nieco większe możliwości - wspomina wychowanek toruńskiego klubu.
Jan Ząbik nie ukrywa, że śmiertelny wypadek Mariana Rosego z 1970 roku bardzo mocno go dotknął. W obliczu tych dramatycznych wydarzeń niełatwo było się odnaleźć. 24-letni wówczas zawodnik stracił wtedy nie tylko swojego wielkiego przyjaciela, ale też mentora i człowieka, na którym najbardziej się wzorował. - Mocno to przeżywałem i długo nie umiałem się z tym pogodzić. Zobaczyłem najczarniejsze oblicze tego sportu, którego nigdy nie chciałbym oglądać. Ten wypadek rozbił całą naszą drużynę. Po czymś takim niektórzy zawodnicy nie chcieli już jeździć i po kolei rezygnowali. Takie sytuacje odbijają się na psychice i skłaniają do zastanowienia się nad pewnymi rzeczami. Po jakimś czasie kilku z nas doszło jednak do wniosku, że jakoś musimy się pozbierać, bo przecież nie możemy stracić tego zespołu. Powoli dochodziliśmy do siebie i wracaliśmy na tor, chociaż mieliśmy poczucie ogromnej pustki i wiedzieliśmy, że nic już nie będzie takie samo. Trochę czasu minęło zanim naprawdę zdołaliśmy się z tym oswoić - wyznaje były reprezentant toruńskiego klubu.

"U mnie była walka przez cztery okrążenia"
Ligowy debiut Jana Ząbika przypada na rok 1966. Często można spotkać się z głosami, że nie był on wielkim talentem, ale ciężko nad sobą pracował i poświęcał sporo czasu na naukę. - Pewne rzeczy trzeba mieć wrodzone. Mnie momentami trochę tego brakowało, ale robiłem wszystko, żeby stawać się jak najlepszy i podnosić swój poziom. Z obsługą motocykla nigdy nie miałem problemu. Największym wyzwaniem było jak najszybsze opanowanie skutecznej jazdy we czterech. Ja zawsze miałem kłopoty ze startem. Nieraz się wywracałem, wjeżdżałem w taśmę lub zostawałem w tyle. Za każdym razem starałem się jednak ugrać jak najwięcej na dystansie. U mnie była walka przez cztery okrążenia. Próbowałem atakować i po dużej i po małej. Nawet jak nienajlepiej zebrałem się ze startu, to chciałem być pierwszy na mecie. Śmiało mogę powiedzieć, że to Marian zaszczepił we mnie taką wolę walki. Dzięki niemu nauczyłem się technicznej jazdy i przeprowadzania różnych manewrów na torze, które miały pomagać poprawiać swoją pozycję - zdradza były żużlowiec.
W 1980 roku Ząbik przejeździł jeden sezon w angielskim Sheffield Tigers. W tamtych czasach starty na Wyspach Brytyjskich były postrzegane jako najlepsza szkoła żużla. - Z naszego klubu początkowo miał jechać Wojtek Żabiałowicz, ale sprawy poukładały się w taki sposób, że ostatecznie wysłali mnie. Fajnie było zobaczyć jak to wygląda od środka, bo jednak dla nas to był trochę inny świat. Poznałem tam wiele nowych torów i nauczyłem się lepszego operowania różnorodnymi ustawieniami sprzętu. Tam była tak zmienna pogoda, że trzeba było szybko reagować i dopasowywać się do zastanych warunków. Na tamtych torach jeździło się zupełnie inaczej, więc można było doskonalić swoje umiejętności. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, to dochodzę do wniosku, że Anglia dała mi bardzo dużo. To właśnie tam dostałem prawdziwą lekcję żużla i poznałem ten sport znacznie lepiej. Po powrocie do Polski czułem, że jeszcze bardziej chce mi się jeździć. W Anglii spotkałem też świetnych kolegów. Na początku nie było łatwo, ale potem zobaczyli, że jestem jednym z nich i przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Bardzo dobrze się dogadywaliśmy i jesteśmy w kontakcie do dzisiaj. Często spotykamy się przy okazji Grand Prix w Toruniu i wspominamy dawne czasy. Jak chłopaki decydują się na przyjazd, to zawsze posiedzą parę dni, więc możemy coś wspólnie porobić i poczuć jak się jak za dawnych lat - słyszymy od naszego rozmówcy.

"W drużynie narodowej panował bardzo dobry klimat"
Szczególne znaczenie w karierze Jana Ząbika miały też powołania do Żużlowej Reprezentacji Polski. Dla każdego żużlowca to był sygnał, że zalicza się do krajowej czołówki. - Zawodników dobierano na podstawie osiąganych wyników. Kadra funkcjonowała wtedy podobnie jak teraz. Mieliśmy organizowane obozy i wyjazdy na zawody. Składy na poszczególne mecze i turnieje przeważnie zależały od rywali oraz toru, na którym mieliśmy się ścigać. Nie pamiętam dokładnie ile takich występów zaliczyłem, ale trochę by się tego znalazło. W tamtych czasach prym wiodły inne nacje, ale powołanie do kadry zawsze było miłym wyróżnieniem, które pozwalało zaprezentować się na innych frontach. Każdy chciał na to zapracować. W drużynie narodowej panował bardzo dobry klimat. Chłopacy byli naprawdę w porządku. Nie brakowało wśród nich kabareciarzy, którzy zawsze musieli coś nabroić i wyciąć komuś jakiś numer. Dzięki nim ciągle się coś działo i było strasznie wesoło. Kiedy trzeba było, to podchodziliśmy profesjonalnie do naszych obowiązków, ale w czasie wolnym pozwalaliśmy sobie na znacznie więcej luzu - wspomina były kadrowicz.
Okazuje się, że Jan Ząbik był głównym bohaterem jednej z wielu zabawnych sytuacji. - Pamiętam, że kiedyś byliśmy na obozie w Bydgoszczy. Trener zawsze dawał nam porządny wycisk. Któregoś dnia po ciężkim marszobiegu byłem tak wykończony, że musiałem się zdrzemnąć. Na swoje nieszczęście usnąłem tak mocno, że koledzy postanowili to wykorzystać. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do mojego pokoju i właśnie robi mi kawał. Nagle usłyszałem potężne walenie w drzwi. Nie wiedziałem co się dzieje, więc zerwałem się na równe nogi i pobiegłem otworzyć. Na korytarzu czekali kumple, którzy jak tylko mnie zobaczyli, to zaczęli skręcać się ze śmiechu. Nie miałem pojęcia o co im chodzi. W pewnym momencie zerknąłem jednak w lustro i wszystko zrozumiałem. Okazało się, że całą twarz miałem wysmarowaną czarną pastą do butów. Wyglądałem przekomicznie. Potem dowiedziałem się, że za całą akcją stał Jurek Szczakiel. On był niemożliwy i zawsze coś nawywijał. Fajnie to sobie teraz powspominać. Przyznam, że lubiliśmy się wygłupiać i sobie docinać, ale jednocześnie tworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Funkcjonowaliśmy zgodnie z zasadą, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego - opowiada były polski żużlowiec.
- Dzisiaj na pewno możemy pochwalić się najlepszą ligą na świecie i wspaniale przygotowanymi torami, ale mam wrażenie, że za moich czasów żużel był znacznie bardziej radosny. Na zawodnikach na pewno nie ciążyła tak wielka presja na wynik, jaka jest teraz. Po zawodach spotykaliśmy się z chłopakami, żeby posiedzieć, pogadać, a nawet napić się piwa. Fajne było to, że całą drużyną jeździliśmy na mecze jednym autobusem. Dzięki temu czuliśmy się jak rodzina. Dzisiaj każdy ma swojego busa i podróżuje na własną rękę. Kiedy mecz jest wygrany, to atmosfera przeważnie jest dobra, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to każdy zwiesza głowę i jak najszybciej ucieka. W obecnym żużlu są też zupełnie inne pieniądze. Nawet nie ma sensu porównywać tego do naszych czasów. Czasami zastanawiam się jak wielu tych chłopaków zostałoby przy tym sporcie, gdyby musieli jeździć za stawki, które my mieliśmy - dodaje Ząbik.

"Najbardziej cieszyły mnie korzystne wyniki drużyny"
Jan Ząbik przez całą karierę jeździł w barwach macierzystej drużyny. - Były propozycje z innych klubów, ale czułem się bardzo mocno związany z Toruniem i nie chciałem odchodzić. Zdałem sobie sprawę, że to jest moje miasto i kocham je całym sercem. Spędziłem tam większość swojego życia, więc uważałem, że to jest moje miejsce. Nasz klub stał się całym moim życiem. Początkowo przyświecał nam cel, że musimy się zebrać i awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej. Powiedziałem sobie, że będę tak długo jeździł, dopóki tego nie zrealizujemy. Kiedy wreszcie dopięliśmy swego, to człowiek chciał gonić za kolejnymi marzeniami i walczyć o jak najwyższą pozycję w tabeli. To sprawiało, że naprawdę nie było powodu, aby zmieniać otoczenie - tłumaczy "Anioł" z krwi i kości.
Jan Ząbik być może nie zawsze prezentował bardzo wysoką formę, ale na przestrzeni lat zaliczył wiele naprawdę dobrych sezonów, podczas których wykręcał świetną średnią i był jednym z liderów swojej drużyny. Patrząc na statystyki można dojść do wniosku, że to był żużlowiec, który nie schodził poniżej pewnego poziomu. W 1981 roku wspólnie z Wojciechem Żabiałowiczem wywalczył drugie miejsce w Mistrzostwach Polski Par Klubowych. Dwa lata później jego Apator sięgnął po brązowy medal w rozgrywkach ligowych i po raz pierwszy w historii znalazł się na podium DMP, natomiast w 1986 roku torunianie zdobyli wymarzone Mistrzostwo Polski. - Zawsze najbardziej cieszyły mnie korzystne wyniki drużyny. Inne osiągnięcia też miały znaczenie, ale dobro naszego zespołu stawiałem na pierwszym miejscu - przyznaje bez wahania były zawodnik.
Do największych sukcesów Ząbika w rozgrywkach indywidualnych można zaliczyć tytuł Młodzieżowego Wicemistrza Polski z 1969 roku oraz trzecie miejsce w Złotym Kasku wywalczone w sezonie 1981. Toruński żużlowiec kilkukrotnie startował też w finałach Indywidualnych Mistrzostw Polski, ale nigdy nie zdołał przebić się na podium. Na arenie międzynarodowej również zabrakło mu znaczących osiągnięć. - Sukcesów zapewne mogłoby być więcej. Startowałem w różnych eliminacjach i turniejach, ale przeważnie nie miałem zbyt dużej siły przebicia. W sporcie wygrywa ten, kto popełnia najmniej błędów. Ja widocznie za często się myliłem. Na pewno pozostał we mnie jakiś niedosyt, bo każdy chce jak najmocniej zaznaczyć swoją obecność na różnych frontach, ale mimo wszystko czuję się spełniony. Cały czas dążyłem do tego, żeby żużel sprawiał mi przyjemność i tak faktycznie było. Momentami nie miałem łatwo, bo musiałem łączyć sport z normalną pracą, żeby zarobić na życie, ale jakoś dawałem sobie z tym radę - analizuje nasz rozmówca.

"Gdybym nie wciągnął się w trenerkę, to jeszcze trochę pewnie bym pojeździł"
W połowie lat 80. kariera Jana Ząbika zaczęła jednak zwalniać. Wychowanek toruńskiego klubu zaliczał coraz mniej spotkań i nie notował tak dobrych wyników jak we wcześniejszych sezonach. Warto wspomnieć, że w tamtym czasie był już nie tylko zawodnikiem, ale też jeżdżącym trenerem. - Nie było komu tego robić, więc wziąłem to na siebie. Mieliśmy wtedy sporo młodych chłopaków, którym trzeba było poświęcić trochę uwagi i zadbać o ich rozwój. Dzisiaj jednak uważam, że to było złe rozwiązanie. Trudno było godzić dwie tak odpowiedzialne role i wszystkim odpowiednio się zająć. Człowiek czasami po prostu nie wyrabiał się z pewnymi rzeczami, co nikomu nie wychodziło na dobre - ocenia bohater tamtych wydarzeń.
Ostatecznie po mistrzowskim dla Apatora sezonie 1986 Ząbik postanowił zakończyć karierę i skupić się na pracy trenerskiej. - Gdybym nie wciągnął się w trenerkę, to jeszcze trochę pewnie bym pojeździł. Trzeba było jednak podjąć męską decyzję i zapewnić sobie jakieś zajęcie na przyszłość. Byłem pewien, że chcę zostać przy żużlu, tylko w innej roli - tłumaczy. Co ciekawe, Ząbik jako zawodnik nigdy nie rozstał się z Toruniem, ale jako trener miał okazję spróbować swoich sił w Grudziądzu, Ostrowie oraz we Wrocławiu. Długo jednak nie zabawił na obczyźnie. Ciągnęło go do domu, więc po jakimś czasie wrócił, żeby razem z innymi osobami pracować na kolejne sukcesy swojej macierzystej drużyny. - Trenerka to jest niewdzięczna robota. Dzisiaj jesteś trenerem, a jutro możesz nim nie być. Ja jednak zawsze byłem temu w stu procentach oddany i poświęcałem na to mnóstwo czasu. Dobry trener powinien być nie tylko nauczycielem żużlowego rzemiosła i zaprawionym w bojach taktykiem, ale też ojcem i przyjacielem. Kluczowe znaczenie ma zbudowanie jak najlepszych relacji z zawodnikami oraz zdobycie ich zaufania. Jeżeli chłopacy zobaczą, że trener wie co robi, to chętniej za nim pójdą - zdradza nasz rozmówca.

"Miło jest obserwować rozwój młodych zawodników"
Od samego początku działalności trenerskiej Jana Ząbika najbardziej pasjonowało szkolenie młodzieży. - W sporcie trzeba troszczyć się o młodych i odpowiednio ich ukierunkowywać. To jest najlepsza droga, żeby zapewnić ciągłość dyscyplinie oraz stworzyć sobie perspektywy na przyszłość. Jeżeli kandydat na żużlowca od samego początku jest dobrze prowadzony i poukładany, to może więcej osiągnąć. Najważniejsze, żeby od najmłodszych lat uczyć technicznej jazdy i panowania nad motocyklem. Nie może być tak, że maszyna rządzi zawodnikiem. Wiadomo, że to jest proces, który wymaga zaangażowania, cierpliwości oraz starannej selekcji. W dzisiejszych czasach dzieciaki być może boją się ciężkiej pracy i niespecjalnie garną się do tego sportu, ale mimo wszystko zawsze znajdzie się jakiś diamencik do oszlifowania - twierdzi szkoleniowiec.
Wielokrotnie można usłyszeć, że na przestrzeni lat spod skrzydeł Jana Ząbika wyszło wielu wysokiej klasy żużlowców. Trudno znaleźć kogoś, kto nie chwaliłby sobie współpracy z toruńskim trenerem. - Jeżeli ktoś wypowiada się pozytywnie na mój temat, to mogę tylko podziękować. Ja jednak nie będę oceniał samego siebie, ponieważ uważam, że od tego są inni. Na pewno nie jestem wszechwiedzący i wszechmogący. Człowiek całe życie się uczy i czasami coś mu nie wychodzi - kwituje wychowanek klubu z Grodu Kopernika, który do dzisiaj stara się kształtować i wychowywać kolejne pokolenia żużlowców. - Ja po prostu uwielbiam to robić i nie wyobrażam sobie bez tego życia. Miło jest obserwować rozwój młodych zawodników. Jeżeli pojawiają się sukcesy, to w sercu zawsze jest radość, że dołożyło się do tego swoją cegiełkę i ciężka praca nie poszła na marne - wyjaśnia.

"Nie lubię siedzieć w miejscu"
Warto wspomnieć, że mimo sporej liczby wiosen na karku Jan Ząbik wciąż wsiada na motocykl żużlowy i nie odmawia sobie krótkich przejażdżek. Na torze pojawia się przy okazji różnych imprez okolicznościowych, a także podczas treningów z młodzieżą. Adeptom czasami trzeba coś pokazać, żeby lepiej zrozumieli i zapamiętali. - Na pewno nie robię niczego na siłę, ale jestem w kontakcie z motocyklem. Czuję się dobrze i utrzymuję niezłą kondycję fizyczną, więc staram się z tego korzystać. Wystarczy, że przejadę ze trzy lub cztery okrążenia treningowe i mogę trochę mocniej odkręcać gaz. Tego się nie zapomina - przekonuje żużlowiec na sportowej emeryturze.
Wiadomo jednak, że nie samym żużlem żyje człowiek. Jan Ząbik interesuje się szeroko rozumianym sportem i stara się być na bieżąco z wynikami oraz najświeższymi informacjami. W wolnych chwilach lubi śledzić na żywo poczynania innych toruńskich drużyn. Na co dzień dogląda też swojego biznesu oraz spełnia się w roli Radnego Miasta Torunia. - Ludzie mnie wybrali, więc nie mogę być radnym bezradnym. Zostałem obdarzony zaufaniem, dlatego muszę działać dla dobra innych i pomagać naszej społeczności - podkreśla torunianin, którego można podziwiać, że w tym wieku ma w sobie tyle energii, żeby łączyć tak wiele zróżnicowanych aktywności. Ząbika trudno zatrzymać nawet, kiedy akurat nie ciążą na nim żadne zobowiązania. - Czasu wolnego nie mam zbyt wiele, ale jeśli trafi się luźniejsza chwila, to nie lubię siedzieć w miejscu. Jak jest ładna pogoda to jadę nad jezioro i pływam na skuterach wodnych, natomiast zimą nie potrafię odmówić sobie urlopu w górach i jazdy na nartach - mówi mężczyzna, który zapewnia, że jest zadowolony ze swojego życia i czuje się szczęśliwy.
Odskocznie od czarnego sportu zawsze się przydają, ale bycie blisko tego świata cały czas sprawia ogromną przyjemność Janowi Ząbikowi. - Większość życia spędziłem przy tym sporcie, więc trudno zostawić to z boku. Nie chcę się od tego odsuwać, bo nadal mnie to pasjonuje. W dalszym ciągu kibicuję i pomagam jak tylko mogę. Będę to robił, dopóki starczy mi sił. Jeżeli komuś czegoś potrzeba, to zawsze może liczyć na moje wsparcie. Czuję się potrzebny żużlowi i chciałbym, żeby tak zostało - zakończył.

Rozmawiał:
Karol Śliwiński

Gdy wydawało się, ze siedemdziesięciosiedmiolatek raczej myśli o trenerskiej emeryturze niespodziewanie w roku 2023 powrócił do prowadzenia pierwszego zespołu, po tym jak z fotelem trenera w Apatorze z początkiem sierpnia pożegnał się Robert Sawina. Pod wodzą Pana Jana, drużyna najpierw awansowała do fazy play-off, a później do półfinału Ekstraligi, choć była skazywana na porażkę. Wielu mówiło, że Ząbik dokonał niemożliwego. Pod ręką żużlowego seniora odrodził się Paweł Przedpełski, który notował przeciętny sezon i okrzyknięto go ojcem sukcesu Apatora. Choć ostatecznie Apator przegrał dwa mecze półfinałowe i ćwierćfinałowe, to jednak ze słabymi juniorami, słabym w rundzie zasadzniczej Wiktorem Lampartem, bezbarwnym przez cały sezon Patrykiem Dudkiem oraz wspomnianym Pawłem Przedpełskim zdołał ograć w walce o brąz Włókniarza Częstochowa. Duża była w tym zasługa doświadczonego szkoleniowca, który za sprawą bardzo dobrej komunikacji, zaszczepił w zawodnikach ducha walki. "Żużlowcy na papierze byli naprawdę na medal, ale w pewnym momencie wszystko się rozjechało. Robert Sawina był bardzo zaangażowany w przygotowanie toru. Być może to się nagle rozmyło i zaczęliśmy przegrywać. Później przejąłem po nim stery. Wówczas porozmawiałem z drużyną i doszliśmy do wniosku, że razem możemy coś osiągnąć. Przede wszystkim dużo dyskutowałem z zawodnika o tym, jak to wszystko naprawić" - mówił po zdobyciu brązowego medalu Jan Ząbik. Warto także zwrócić uwagę na dużą różnicę pokoleniową pomiędzy podopiecznymi a trenerem. Każdy z nich mógłby być spokojnie wnukiem, a może nawet prawnukiem prawie osiemdziesięcioletniego dziarskiego Pana, który nie ukrywał, że bardzo ważna jest umiejętność dotarcia do młodych zawodników. Jego zdaniem jednych trzeba czasami "pogłaskać", a innym dać przysłowiowego klapsa. Aczkolwiek przede wszystkim trzeba z nimi dużo rozmawiać i być dla nich partnerem.
Powrót na żużlowe podium nie oznaczał jednak, że Jan Zabik na dłużej zagości w toruńskim parkingu, bowiem podejmując się misji prowadzenia zespołu zastrzegał, że swoją rolę będzie pełnił tylko do końca sezonu, bowiem miał świadomość swojego wieku. Dlatego po sezonie zespół przejął Piotr Baron - wychowanek Jana Ząbika, który ani myślał odchodzić na emeryturę, gdyż powtórzył co co powiedział wcześniej w wywiadzie - nie potrafi spokojnie usiąść z pilotem i zawsze każdemu służy radą" "Dalej chcę się zajmować młodzieżą, ponieważ to kocham. Widzę, jak ci chłopacy rosną od podstaw. Ich późniejsze sukcesy są ogromną satysfakcją dla trenera".

Osiągnięcia

DMP

1986/1; 1983/3
IMP 1974/15; 1976/R; 1981/14
MPPK 1981/2
ZK 1975/nklas; 1979/9; 1981/3; 1982/5

Wyniki ligowe zawodnika w barwach toruńskich
Sezon mecze biegi punkty bonusy Średnia
biegowa
Miejsce w
ligowym rankingu
1966 ? ? ? ? 0,86 57
1967 ? ? ? ? 0,74 70
1968 ? 63 ? ? 1,73 34
1969 ? 57 ? ? 1,79 28
1970 ? 49 ? ? 1,41 45
1971 ? 53 ? ? 1,98 20
1972 ? 48 ? ? 1,77 25
1973 ? 53 ? ? 2,55 2
1974 ? 32 ? ? 2,53 3
1975 ? 55 ? ? 2,31 14
1976 16 86 141 10 1,75 25
1977 17 69 122 15 1,98 25
1978 18 84 149 10 1,73 33
1979 18 97 219 15 2,41 6
1980 2 10 23 1 2,40 9
1981 18 97 210 9 2,26 13
1982 18 97 196 6 2,08 17
1983 14 58 94 3 1,67 36
1984 8 28 41 8 1,75 nklas (2)
1985 1 3 4 1 1,67 -
1986 1 2 0 - 0,00 -

Galeria Jana Ząbika
Galeria jest chroniona prawem autorskim
i publikacja zdjęć poza tą witryną
wymaga zgody
autora fotografii, Jana Ząbika oraz autora strony
Autorem części zdjęć jest Andrzej Kamiński

















John Somerville Collection








Rok 2017 - Benefis Roberta Kościechy
\
retro derby 2019 

 

strona główna

toruńskie turnieje turnieje światowe turnieje krajowe
zawodnicy trenerzy mechanicy działacze
klub statystyki sprzęt