Marian
Rose należy do największych gwiazd toruńskiego speedwaya. Urodził się w
15 sierpnia 1933 roku, a żużlową karierę rozpoczynał bardzo późno, bo
dopiero w wieku 25 lat, w
barwach ówczesnego LPŻ-tu.
W owym czasie formowała się akurat drużyna ligowa w mieście Kopernika, a jej trzon
stanowili wówczas:
Jerzy WIERZCHOWSKI,
Alojzy ZAKRZEWSKI,
Tadeusz JAWORSKI,
którzy ścigali się w kategorii maszyn przystosowanych.
Rose mimo, że pierwsze jazdy miał niezbyt udane, licencję uzyskał w roku 1958, kiedy to LPŻ Toruń, debiutował na trzecioligowych torach. Maryś okazał się niezwykle pracowitym i pojętnym uczniem, bowiem w ekspresowym tempie dogonił w żużlowym fachu swoich rówieśników, którzy już od kliku lat dzielili między sobą medale na żużlowych arenach. Jeszcze w roku, w którym uzyskał licencję zadebiutował w oficjalnych zawodach, jednak z uwagi na niezbyt wiarygodne dane z tamtego okresu trudno ustalić, jaki to był turniej (niektóre źródła podają, że był to towarzyski turniej, jaki toruński LPŻ rozegrał z Unią Leszno, inne podają, że rywalem torunian byli w ligowej rywalizacji zielonogórzanie). Pewnym natomiast jest, że w dniu 9 listopada 1958 roku żużlowy debiutant odniósł pierwszy sukces, bowiem w pierwszych oficjalnych mistrzostwach Torunia zajął trzecie miejsce, przegrywając tylko z liderami toruńskiej ekipy.
W roku 1959, pomimo wielu trudności natury organizacyjnej, dzięki uporowi
żużlowych prekursorów, Toruń przystąpił do rozgrywek trzecioligowych.
Toruńczycy co prawda nie wygrali zbyt wiele spotkań, jednak w trakcie sezonu
okazało się, że na prawdziwą gwiazdą w ekipie LPŻ-tu wyrasta właśnie
Marian Rose. W owym roku LPŻ otwierał sezon meczem na torze w Krakowie,
a Rose w pięciu startach zdobył 14 pkt., czym zaskoczył niejednego żużlowego
eksperta, a także swoich klubowych kolegów. Kolejne mecze w wykonaniu
"toruńskiego taksówkarza" (właśnie taki zawód na co dzień wykonywał Rose)
były równie udane. Prawdziwe sukcesy miały jednak dopiero nadejść.
Wskutek reorganizacji rozgrywek ligowych w sezonie 1960 zlikwidowano III
ligę, co umożliwiło torunianom starty w II lidze. Rywalizację tej klasy rozgrywkowej postanowiono przeprowadzić w dwóch grupach (grupa "Wschód" i grupa "Zachód"). Toruń zakwalifikowano do grupy zachodniej wraz ze spadkowiczem z I ligi, osławioną Spartą Wrocław, a także gorzowską Stalą i z ekipami, z którymi już dane było Aniołom potykać się w rozgrywkach ligowych, czyli Polonią Piła, Spartą Śrem, LPŻ Zielona Góra.
Torunianie jednak w lidze nie błyszczeli i zdołali uzbierać raptem 4 pkt.
Dla Rosego był to jednak rok kolejnych debiutów i budowania ligowych
statystyk. To bowiem "Maryś", jako pierwszy toruńczyk zadebiutował w
polskich rozgrywkach pozaligowych, a w lidze, w meczu z Polonią Piła
wywalczył swój pierwszy czysty komplet. Zawodnikowi udało się jeszcze
raz być bezbłędnym, ale drugi komplet w karierze miał nieco większą wymowę,
bowiem był zdobyty na obcym torze (Śrem) i jeszcze był to tzw. "duży
komplet".
W 1961 roku rozgrywki ligowe przyniosły kolejne zmiany w systemie
wyłaniania najlepszych drużyn w kraju. Drużyny, podobnie jak przed rokiem,
rywalizowały w dwóch ligach, zrezygnowano jednak z podziału drugiej dywizji
na grupę "Wschód" i Zachód. Oznaczało to że, aż dwanaście zespołów miało na
drugim froncie rywalizować między sobą. W toruńskim żużlu również zaczęły zachodzić spore
przemiany, bowiem z
utrzymywania sekcji żużlowych zaczęła wycofywać się Liga Przyjaciół Żołnierza.
Zaczęto zatem usilnie poszukiwać innego wsparcia finansowo-organizacyjnego.
Początkowo ciężar wspierania żużlowców wzięły na siebie władze Torunia i drużyna
przystąpiła do rozgrywek pod szyldem Miejskiego Klubu Żużlowego (MKŻ).
Dla Marysia był to jednak rok kolejnych doświadczeń, bowiem zaledwie po
dwóch pełnych sezonach ligowych zdobył uprawnienia instruktora sportu
żużlowego i rozpoczął zajęcia treningowe z toruńską młodzieżą. Autorytet,
jaki zyskał sobie postawą na torze i poza nim pozwolił mu przyciągać do
żużlowej szkółki coraz to liczniejszą
grupę zapaleńców, którzy chcieli pójść w jego ślady.
Obok szkolenia, Rose nadal zachwycał toruńskich fanów swoją wyborną
formą. Dwucyfrowe zdobycze punktowe stały się normą w wykonaniu
"Marysia", a kibice częściej zastanawiali się komu uda się pokonać
toruńskiego lidera, niż nad tym kogo pokona ów lider. W roku 1961 Rose jako
pierwszy toruńczyk z sukcesem przebrnął przez eliminacje IMP i
zakwalifikował się do wielkiego finału. Niestety w
finale zapłacił "frycowe", bowiem zdobywał punkty tylko na niepowodzeniach
innych zawodników i z dorobkiem 2 oczek uplasował się na czternastym
miejscu. Toruńczyk mógł jednak poszczycić się tym, że rywalizował z wielkimi
gwiazdami tamtego okresu, tj. Kapałą, Kaiserem czy Żyto.
W kolejnym sezonie z uwagi na wysoką ubiegłoroczną średnią Rose został
wytypowany do rywalizacji w cyklu turniejów o
Srebrny Kask. Rywalizacja ta była przewidziana dla jeźdźców
drugoligowych i mimo, że nie wystąpił we wszystkich turniejach zdołał
uplasować się na dwunastej pozycji pośród dwudziestu jeden jeźdźców.
W rywalizacji o SK, "Maryś" wystąpił tylko w trzech turniejach spośród
siedmiu i dwa z nich wygrał. Ówczesna prasa donosiła, że, gdyby nie
kontuzja z całą pewnością Włodzimierz Szwendrowski (tryumfator) nie miałby
tak łatwego zadania w odniesieniu końcowego sukcesu. Niestety wspomniana
kontuzja nie pozwoliła na skuteczną rywalizację w SK, ale również
przekreśliła szanse na ponowny awans toruńczyka do finału IMP i można
powiedzieć przekreśliła sportowy sezon. Jednak to co nie powiodło się w
rywalizacji o koronę krajowego mistrza, zrekompensowały Rose ówczesne
żużlowe władze powołując go z końcem sezonu do kadry narodowej na
kolejny rok. Dla żużlowego Torunia, jak i samego zawodnika był to kolejny
wielki sukces, bowiem w wieku trzydziestu lat, co prawda trochę w
przypadkowych okolicznościach (kontuzja Kapały) wystartował w rozgrywkach o
IMŚ i odpadł dopiero (trzynaste miejsce) we wrocławskim finale
kontynentalnym. Niestety, kontuzja sprzed roku dawała o sobie znać i w
rywalizacji krajowej zawodnik skupił się głównie na rozgrywkach ligowych.
Jednak w rywalizacji międzynarodowej "Maryś" sygnalizował swoje światowe
aspiracje. Tak było chociażby w trójmeczu towarzyskim z Czechosłowacją i
ZSRR, gdzie był jednym z liderów polskiej ekipy. Z drużynowych
sukcesów toruńskiej ekipy warto odnotować, że żużlowcy rywalizowali po raz pierwszy w
czwórmeczach o
Puchar PZMot.
W swojej grupie za rywali mieli same tuzy drugiej ligi, Włókniarza
Częstochowa, Zgrzeblarki Zielona Góra i Unię Tarnów. W tak doborowej stawce
torunianie zdołali zająć jednak drugie miejsce, a do sukcesów swój team
poprowadził oczywiście nie kto inny jak Marian Rose.
W roku 1964 toruński idol nadal zachwycał skutecznością w lidze, ale dla
kibiców zaczęła liczyć się również rywalizacja na arenach światowych.
Kibice z niecierpliwością oczekiwali informacji na temat postępów Rose na
światowych salonach, a ten podobnie jak przed rokiem dotarł do finału
kontynentalnego, gdzie w Slany uplasował się w pierwszej dziesiątce
pozostawiając w pokonanym polu, znacznie wyżej notowanych innych polskich
zawodników (Pogorzelski, Woryna, Maj). Dobre występy zaowocowały kolejną
nominacją przyznaną przez żużlowe władze i tak oto Rose został pierwszym
zawodnikiem z Torunia, który walczył o DMŚ. Finał tych zawodów rozegrano
w niemieckim, Abensbergu, a "Maryś" zdobywca dwóch oczek, w towarzystwie
Pogorzelskiego, Kaisera, Wyglendy i Podleckiego, niestety uplasował się na
ostatnim miejscu. Ale już wkrótce na szyi Rosego miał zawisnąć medal mistrzostw świata.
Na krajowym podwórku Rose, mimo, że reprezentował drugoligowy klub, był już
uznaną marką sportową. Przynależność do krajowej czołówki potwierdził w
finale
IMP, gdzie z ośmioma punktami zajął ósme miejsce, a w
Srebrnej Ostrodze na własnym torze, nie pozostawił złudzeń rywalom,
zapisując się po raz pierwszy, jako tryumfator w tym wówczas uznanym
toruńskim turnieju. W lidze Zespół toruński okazał się nieprzewidywalnym teamem,
który gromił na swoim torze równorzędne zespoły, a praktycznie z każdej
wyjazdowej imprezy wracał "na tarczy". Na usprawiedliwienie pozostaje fakt,
że w kilku spotkaniach zabrakło lidera Mariana Rose, który z orłem na piersi
rywalizował na światowych arenach.
Kolejny rok to eksplozja talentu późniejszego patrona toruńskiego sportu
żużlowego. W kraju ponownie wystąpił w
finale IMP, gdzie z siedmioma punktami zajął siódmą lokatę. W lidze
Apator dzielił i rządził, by ostatecznie uplasować się na czwartej pozycji.
Niestety, władze podjęły trzy sezony wcześniej decyzję o dwuletnim cyklu
rozgrywek i po sezonie 1966 torunianie ostatecznie uplasowali się na piątej
pozycji. Wróćmy jednak do roku 1965 i sukcesów Marysia, który w lidze nie
miał sobie równych i "wykręcił" niesamowitą średnią biegową 2,91. Niestety, w
kilku spotkaniach zabrakło toruńskiej drużynie wsparcia lidera, z uwagi na
to, że ten rywalizował na arenie międzynarodowej. Tak było choćby w dwóch
ostatnich spotkaniach sezonu, kiedy to Marian Rose, wybrał start w finale
IMŚ
i DMŚ.
Właśnie finał IMŚ był dla "Marysia" najważniejszym turniejem. Docierając, aż do finału europejskiego
w Slany, gdzie zajął jedenaste miejsce przegrywając awans do grona
szczęśliwców po biegu dodatkowym z Tomickiem i Larssonem. Jednak dla
toruńskich kibiców ważny był fakt, że pierwszy torunianin wyszedł do
prezentacji w IMŚ w
finale na Wembley i nie miało to znaczenia, że na pozycji
rezerwowego.
Rok 1966 to bez wątpienia najlepszy sezon w wykonaniu Mariana Rose.
W lidze Maryś ponownie "rządził" i ze średnią 2,96 uplasował się na
pierwszym miejscu w rankingu. Po tym
jak rok wcześniej oddał pierwsze miejsce w
Srebrnej Ostrodze Joachimowi Majowi, ponownie stanął na najwyższym
stopniu podium w tej rywalizacji. Jednak do najważniejszych sukcesów roku
1966 należy zapisać przy nazwisku Mariana Rose złoty medal
DMŚ, wywalczony na torze we Wrocławiu. Droga do finału biegła jednak
przez cykl eliminacji, w których toruńczyk wystąpił na skutek kontuzji
Pogorzelskiego i w lwowskim półfinale z kompletem punktów okazał się
najskuteczniejszym jeźdźcem polskiej ekipy. Jak się później okazało fani
z grodu Kopernika, na kolejny zloty medal z udziałem toruńskiego wychowanka
musieli czekać 40 lat. Maryś miał wystąpić również w finale Europejskim IMŚ. Co
prawda awans uzyskał kuchennymi drzwiami, bowiem w finale kontynentalnym
upadł i zajmując dziesiąte miejsce musiał zadowolić się statusem drugiego rezerwowego. Jednak
dwa tygodnie przed finałem Paweł Waloszek złamał nogę, a pierwszy rezerwowy
Pavel Mares, również był niezdolny do jazdy i los zgotował niepowtarzalną
szansę na starty w finale światowym, gdzie Maryś mógł walczyć o tytuł
championa globu. Niestety, toruńczykowi nie
dane było jechać na londyńskie wojaże, bowiem władze żużlowe nie dopełniły
na czas obowiązków i zawodnik nie uzyskał zgody na opuszczenie kraju. W tej
sytuacji pozostała rywalizacja na krajowych torach. A tu Czechosłowacy i
Rosjanie (wówczas były to nacje żużlowe wyżej notowane od polaków) przysłali
nad Wisłę reprezentacje swoich federacji celem odbycia tzw. testmeczów. Tę
międzynarodową indywidualną rywalizację na torach w Bydgoszczy i Gdańsku
wygrał nie kto inny, jak Marian Rose, pokazując tym samym polskim żużlowym
władzom, że polska straciła szanse na medal w IMŚ.
W roku 1966 należy również wymienić po stronie wielkich sukcesów
"Marysia" pierwszy medal dla Torunia w rywalizacji o
IMP. Toruński idol wywalczył go na doskonale sobie znanym torze w
Rybniku, gdzie z dorobkiem 13 pkt uplasował się za miejscowym matadorem
Antonim Woryną.
Trzy
ostatnie lata z życia
"Marysia" nie były już tak obfite w sportowe sukcesy, a Marian Rose na
skutek kontuzji myślał nawet o zakończeniu kariery. Nadal był co prawda
liderem toruńskiego teamu i wygrywał mocno obsadzone turnieje, jak chociażby
Puchar I sekretarza PZPR, jednak nie były to już tak spektakularne
osiągnięcia jak przed laty. U progu sezonu AD 1970 postanowił jednak jeszcze
spróbować swoich sił na torze i przystąpił z Apatorem do rywalizacji o
ligowe punkty.
Pierwszy mecz w Tarnowie z tamtejszą
Unią zakończył się porażką 24:54. Jednak tydzień później torunianie
zrehabilitowali się przed własną publicznością i wygrali z Gwardią
Łódź 58:19 pomimo, że goście jeździli z byłym zawodnikiem Stali Toruń Januszem Kościelakiem, a Rose zdobył nie tylko komplet punktów, ale wykręcił nowy rekord
toru. Był to dobry prognostyk przed wyjazdowym meczem w Rzeszowie. 19 kwietnia
wyprowadzając drużynę toruńską do prezentacji Rose wierzył w korzystny wynik. Los
zrządził inaczej. Do pierwszego biegu wyjechali pod taśmę startową ze strony
Stali Toruń: Rose i Jankowski, ze strony gospodarzy Ciepiela i Happ. Ze startu
najlepiej wyszedł lider torunian zdobywając wyraźną przewagę nad Ciepielą. Jak
się okazało był to ostatni występ Mariana Rosego. Na pierwszym wirażu nie
opanował motocykla. Upadł uderzając głową w drewnianą bandę. Dwóch jadących za
nim zawodników zdołało Go ominąć, niestety ostatni jadący daleko z tyłu Happ, nie zmieścił się
pomiędzy leżącym torunianinem, a bandą i wjechał w toruńskiego lidera. Mimo natychmiastowego przewiezienia do
szpitala i zabiegów reanimacyjnych nie udało się utrzymać torunianina przy życiu. Jan
Ząbik, który miał wystartować w następnym biegu odnotował w programie: "Godzina
15.15 - Marian Rose nie żyje". Marzenia o występach w I lidze okazały się dla
Niego nieuchwytnym celem.
Oto jak tragedię na
rzeszowskim owalu w owym czasie opisywał katowicki "Sport" w tekście
zatytułowanym "Można było tego uniknąć": Śmiertelny wypadek podczas
niedzielnych zawodów w Rzeszowie wywołał głębokie wrażenie. Opinia publiczna
nie chce pogodzić się z myślą, że zawody sportowe, u których źródła znajduje
się troska o wszechstronny rozwój człowieka oraz dostarczenie tysiącom
widzów zdrowej i pożytecznej rozrywki, może przekształcić się w tragedię i
przynieść niepowetowane szkody. W jaki sposób Głowna Komisja Sportu
Żużlowego zamierz spowodować zmniejszenie się ilości wypadów, które jak
wskazuje statystyka na przestrzeni ostatnich lat wykazują tendencję wzrostu?
- z takim pytaniem zwróciliśmy się do przewodniczącego komisji Rościsława
Słowieckiego - zanim dokonamy pełnej oceny tego nieszczęśliwego wydarzenia i
wyciągniemy wnioski, będziemy musieli zapoznać się z jego dokładnym
przebiegiem. Komisja nie może bowiem opierać swojego zdania na niepełnej
informacji jaka do nas dociera. Z pierwszych relacji wnioskuję, że sprawa
jest niezwykle złożona. Bezpośredni uczestnicy nieszczęśliwego starcia to
przecież zawodnicy doświadczeni. Winy nie można tu więc składać na karb
braku przygotowania do startu, ich niedojrzałości, względnie braku
umiejętności.
Dalej padło pytanie o stawiane prze niektórych działaczy "dyzederaty"
dotyczące ewentualnego ograniczenia wieku w jakim można uprawiać sport
żużlowy. Szef GKSŻ stwierdził, że po wielu dyskusjach członkowie komisji
doszli do wniosku, ze sprawności i wydolności sportowca nie można określać
według tego ile ma on lat. Rościsław Słowiecki mówił też m.in. - Moim
zdaniem o dopuszczeniu żużlowca do wyścigów powinny decydować wyniki
szczegółowych badań lekarskich i psychotechnicznych, a nie sztuczne
ograniczenia, nie poparte w sposób naukowy. Wracając do tragicznego wypadku
w Rzeszowie, na podstawie relacji, przedstawionych w protokole podpisanym
przez kierownictwo zawodów oraz obydwu zainteresowanych zespołów, dochodzę
do wniosku, iż należy tu mówić o przypadku, a nie o wypadku. TSym niemniej
po dokładniej analizie wszystkich szczegółów, będziemy się starali podjąć
wszelkie kroki, by w maksymalnym stopniu zwiększyć bezpieczeństwo na
czarnych torach."
A tak wspomina Marysia -
Tadeusz Moryto mechanik klubowy w latach 1961-1974:
Dla mnie najlepszym zawodnikiem w toruńskiej Stali w tamtych latach był
Marian Rose. Gdyby bardziej o siebie dbał mógł zostać nawet mistrzem świata, bo
talentu mu nie brakowało. Bardzo przeżywał każdy bieg, przed zawodami nie mógł
jeść. Kiedy jednak stawał na starcie był jak odmieniony. Zawsze mawiał "kto
przede mną ten mój wróg". Zwykle prosił, abym był podczas jego startów, w jakiś
sposób podnosiło go to na duchu. Podobnym zawodnikiem w późniejszym okresie był
Wojciech Żabiałowicz, który tak jak Rose swoją normę zawsze wykonał. Lubiłem
swoich zawodników, byliśmy tak jak jedna rodzina.
Pogrzeb żużlowego idola miał miejsce 24 kwietnia 1970 roku. Prawie każdy toruńczyk towarzyszył "Marysiowi" w ostatniej drodze na cmentarz przy ulicy Wybickiego (grób Mariana Rosego znajduje się w części cmentarza zlokalizowanej od strony ulicy Żwirki i Wigury, od głównej alei w kierunku ulicy Szosa Chełmińska). W pogrzebie uczestniczyły delegacje nie tylko klubów polskich, ale również zagranicznych. Tradycyjnie w takich sytuacjach trumnę nieśli na ramionach koledzy z drużyny, a żużlowy uczeń Jan Ząbik - prowadził motocykl swojego Mistrza. W trakcie opuszczania trumny do grobu, warkot żużlowego motocykla mieszał się z płaczem i rykiem syren.
Po latach Robert Duliński – swego czasu
zaangażowany w projekt filmu o Marianie Rose – zaczął badać przyczyny
wypadku nieodżałowanego Marysia. Dotarł do wielu naocznych świadków tego
feralnego zdarzenia tak komentuje zebrany materiał: Rozmawialiśmy z
wieloma zawodnikami i działaczami, którzy widzieli ten wypadek. Dzisiaj, po
ponad czterdziestu latach, podczas opowiadania wielu z nich załamuje głos,
nikt już nie mówi o winnych, ale jak sami przyznają, wtedy było inaczej.
Toruńskim działaczom, żużlowcom i kibicom najłatwiej za winowajcę tego
wypadku było wskazać Zdzisława Hapa.
A przecież Zdzisław Hap mocno - zarówno on, jak i on i jego rodzina -
przeżyli to, co się stało. Mówi, że o tym wyścigu rozmyślał jeszcze wiele
lat, nawet teraz często wraca pamięcią do tego zdarzenia. Kilkanaście
miesięcy później, wracając motocyklem z zawodów z Rzeszowa do domu, późnym
wieczorem we mgle nie zauważył stojącego na poboczu ciągnika rolniczego z
przyczepą i z całym impetem uderzył w kilkunastotonowy ciągnik. Pan Zdzisław
znalazł się w szpitalu i nie wiadomo było, czy w ogóle z niego wyjdzie.
Okazało się jednak, że otrzymał od życia jeszcze jedną szansę. Mieszka teraz
razem ze swoją żoną w malowniczej wsi na Podkarpaciu.
Sam uczestnik nieszczęśliwego zdarzenia szczerze żałuje tego co się
stało, ale też z żalem wspomina wszystkich tych, którzy obwiniali go przez
wiele lat za zdarzenie, do którego doszło 19 kwietnia 1970 roku. Oto jak
wspomina tę tragedię pan Zdzisław Hap: Rose, wygrał start i ze sporą
przewagą wjechał w pierwszy łuk poszerzając nieco tor jazdy i zostawiając
przy krawężniku miejsce klubowemu koledze, który zgodnie z planem „przyciął”
do krawężnika, ale wtedy, niestety, rozpoczęły się problemy. Rose na
szczycie łuku zanotował uślizg a w zasadzie to wyglądało tak, jakby po
prostu usiadł na torze. Po wewnętrznej stronie minęli go Jankowski i
Ciepiela, zabrakło niestety miejsca dla mnie. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem
leżącego Marysia, wyprostowałem tylko motocykl myśląc, że go ominę. Nie
udało się jednak, poczułem uderzenie i po chwili sam wylądowałem pod bandą.
Kiedy się podniosłem dowiedziałem się od kolegów, że z Marianem Rose jest
źle, nie przypuszczałem jednak, że aż tak. Po kilkunastu minutach, już w
parkingu dowiedziałem się, że Rose nie żyje... Za całe zdarzenie kilku
toruńskich zawodników obwiniało mnie, ale ja przecież w tej sytuacji nic nie
mogłem zrobić... Bardzo chciałem w tym wyścigu wygrać z Rosem, na te zawody
miałem przygotowany nowy motocykl, który dostałem kilka dni wcześniej, był
naprawdę szybki. Niestety, zakończyło się wszystko inaczej. Naprawdę, gdybym
wiedział, że dojdzie do wypadku, w którym ktoś zginie, nie wsiadłbym tego
dnia na motocykl...
Jak komentuje Robert Duliński, dzisiaj analizując cały wypadek z
19 kwietnia 1970 roku, w którym zginął patron toruńskiej Motoareny, już nie
doszukujemy się tego, czy ktoś zawinił, czy nie. Marian Rose prowadził
stawkę i upadł sam, nie atakowany przez nikogo. Nie trzeba być znawcą
speedwaya żeby stwierdzić, że gdyby taki wypadek wydarzył się dziś, to z
pewnością skończyłoby się na potłuczeniach, ale, niestety, kaski, w jakich
ścigali się wówczas żużlowcy, nie chroniły w całości głowy zawodnika.
Uderzenie silnikiem w część głowy, która chroniona była tylko przez skórzane
wykończenia, nie mogło zapewniać bezpieczeństwa. Można byłoby się
ewentualnie dopatrywać źle przygotowanej nawierzchni - no bo przecież
zawodnicy z najwyższej półki, a takim na pewno był Rose, nie notują uślizgów
ot tak, kiedy wszystko jest w porządku.
O jakości nawierzchni, jaka była tamtego dnia, Robertowi opowiadał
Józef Batko rzeszowski żużlowiec, który tamtego dnia miał startować w drugim
wyścigu. Marian dziwnie się zachowywał przed meczem, kiedy to
zawodnicy schodzili po prezentacji do parkingu. Najpierw Ciepiela powiedział
Rosemu, żeby ten zwrócił uwagę na place mokrej nawierzchni na szczycie
pierwszego łuku i poprosił go, aby w tym miejscu uważał. Potem, kiedy już
zawodnicy wchodzili do parkingu, zarówno Batko, jak i Ciepiela w żartach
ciągnęli Rosego za ręce, bo ten sprawiał wrażenie jakby nie chciał
rozpoczynać zawodów. Czyżby miał jakieś złe przeczucia?
Marian Rose miał wiele przydomków "Maryś", "Rosiak", a kibiców pamiętających szarże zawodnika, do dziś na dźwięk tych przydomków przechodzi dreszczyk emocji. Wielu uważało jego jazdę za niebezpieczną. Jednak Rose wyprzedził swoją epokę i pokazywał, że żużel to nie szachy i na torze nie ma miejsca na sentymenty. Dla "Rosiaka" liczyła się jazda tylko na czele stawki, Jego silną bronią były ataki na wirażach, zwłaszcza na ostatnim okrążeniu, kiedy to przez trzy okrążenia usypiał czujność rywala, by na ostatnich metrach pokazać kto jest prawdziwym mistrzem. Jego aspiracje sięgały startów w ówczesnej pierwszej lidze. Po zawodach zawsze analizował swoją postawę i "grzebał" przy motocyklu. Gdy szedł, każdy kibic wiedział, że to "Maryś", bowiem idąc charakterystycznie utykał, co było efektem złamanej nogi i o ironio, nie było to złamanie odniesione na żużlowym torze.
Dla swoich wychowanków - Ząbika czy Szuluka - był prawdziwym wzorem sportowca i wychowawcy. To on ukształtował sportowe charaktery wspomnianych zawodników tak, że po jego śmierci bez kompleksów wcielali w życie wartości przekazane przez swojego Mistrza, będąc przez wiele lat filarami toruńskiego sportu żużlowego.
18 listopada 1994
roku na wniosek m.in. Wiesława Banaszkiewicza, KS Apator Toruń podjął uchwałę w
myśl której, stadion żużlowy przy ulicy Broniewskiego otrzymał oficjalną
nazwę "Stadion
KS Apator Toruń im. Mariana Rosego".
W roku 2009 Toruń doczekał
się nowego obiektu żużlowego, jednak patron pozostał, ku pamięci największej
toruńskiego gwiazdy żużlowej.
Kariera Mariana Rose
stała się również inspiracją dla filmowych twórców i w roku 2009 miał
miejsce "pierwszy klaps" do filmu dokumentalnego o życiu i sportowych
sukcesach "Marysia". Cały projekt prowadzony jest przez agencje filmową
Next Level. Jednak stworzenie filmu
o legendzie nie tylko toruńskiego speedwaya, po niemal czterdziestu latach
od jego tragicznej śmierci na torze w Rzeszowie, należy do niełatwych zadań.
Wymaga wiele determinacji i zacięcia w weryfikowaniu faktów i wydarzeń
nie tylko ze sportowego życia "Marysia". Dlatego należy mieć nadzieję, że
twórcom wystarczy woli tworzenia i powstanie pierwszy w pełni profesjonalny
film o toruńskiej żużlowej legendzie, jaką był bez wątpienia Marian Rose.
Poniżej kadry z filmu:
Toruński klub dla upamiętnienia sylwetki Mariana Rose, organizował turnieje memoriałowe. Turnieje te zapoczątkowano w roku 1974 i gromadziły one pod taśmą czołowych zawodników polskich i zagranicznych. Kibice mogli podziwiać na torze jeźdźców, którzy na co dzień rywalizowali z toruńska legendą, a także tych dla których Marian Rose był żużlowym nauczycielem. Podczas turniejów memoriałowych na trybunie głównej zasiadały osoby najbliższe zawodnikowi, a przede wszystkim Jego matka, której wręczano bukiety kwiatów.
Triumfatorzy memoriałów im. Mariana Rose.
rok |
I m |
II m |
III m |
Z. Plech |
E. Jancarz |
J. Ząbik |
|
Z. Kostka |
J. Plewiński |
J. Chudzikowski |
|
1976 |
memoriału nie rozgrywano | ||
Z. Plech |
J. Kniaź |
M. Woźniak |
|
1978 |
R. Słaboń |
H. Glucklich |
A. Huszcza |
1979 |
R. Słaboń |
H. Gluecklich |
A. Huszcza |
E. Błaszak |
Z. Jąder |
L. Kujawski |
|
Z. Plech |
E. Błaszak |
J. Ząbik |
|
W. Heliński |
W. Żabiałowicz |
W. Pawlak |
|
W. Żabiałowicz |
B. Nowak |
T. Wiśniewski |
|
W. Żabiałowicz |
L. Johansson |
R. Czarnecki |
|
W. Żabiałowicz |
T. Lingren |
A. Koce |
|
C. Karlsson |
Z. Kasprzak |
G. Dzikowski |
|
A. Kocso |
R. Danno |
R. Jankowski |
|
S. Miedziński |
Z. Kasprzak |
Z. Błażejczak |
|
W. Żabiałowicz |
M. Kowalik |
J. Krzyżaniak |
|
J. Krzystyniak |
J. Gomólski |
E. Skupień |
|
P. Świst |
R. Dołomisiewicz |
P. Pawlicki |
|
1992-1994 | memoriału nie rozgrywano | ||
APATOR |
POLMOS-BERAM |
APATOR |
|
1996-1997 | memoriału nie rozgrywano | ||
1998 | Mr. Kowalik | R. Kościecha | J. Krzyżaniak |
1999 | memoriału nie rozgrywano | ||
2000 | J. Hampel | M. Węgrzyk | G. Knapp |
2016 | Ch. Holder | M. Vaculik | A. Miedziński |
2017 | P. Protasiewcz | Sz. Woźniak | M.J.Jensen |
2018 | P. Przedpełski | Sz. Woźniak | A. Cyfer |
Osiągnięcia Mariana Rose
nigdy nie wystartował w najwyższej lidze rozgrywek żużlowych | |
IMP | 1961/13; 1964/8; 1965/7; 1966/2 |
SK | 1961/2; 1962/?; |
ZK | 1961/6; 1964/7; 1965/13 |
IMŚ | 1963 finał kont/13; 1964 finał kont/10; 1965/R2 ns; 1966 finał kont/10; |
DMŚ | 1964/4; 1966/1 |
Wyniki ligowe zawodnika w barwach toruńskich
Sezon | mecze | biegi | punkty | bonusy |
Średnia biegowa |
Miejsce w ligowym rankingu |
1959 | 11 | 55 | 114 | - | 2,073 | ? |
1960 | 8 | 38 | 79 | 1 | 2,105 | ? |
1961 | 20 | 99 | 211 | 1 | 2,141 | ? |
1962 | ? | ? | ? | ? | ? | ? |
1963 | ? | ? | ? | ? | ? | ? |
1964 | ? | ? | ? | ? | ? | ? |
1965 | ? | ? | ? | ? | 2,91 | 2 |
1966 | ? | ? | ? | ? | 2,96* | 1 |
1967 | ? | ? | ? | ? | 2,97* | 1 |
1968 | ? | 32 | ? | ? | 2,45 | 11 |
1969 | ? | 63 | ? | ? | 2,71 | 3 |
1970 | ? | 2 | ? | ? | 2,13 | - |
*średnie podawane przez prasę, ale analiza biegów pokazuje, że Rose nie mógł uzyskać takiej średniej. Weryfikuję poprawność tych danych |
"Mieliśmy marzenia. Śmierć przerwała
wszystko"
Wywiad z Panią Danutą Dylewską, żoną Mariana Rose dla
Dzień Dobry Toruń z dnia 29 lutego 2016
Jak się poznaliście?
Jestem młodsza od Mariana o 14 lat. Gdy się poznaliśmy miał 34 lata. A
poznaliśmy się przez znajomych. Na początku naszej znajomości nie myślałam
jeszcze o nim poważnie. Narzeczeństwem byliśmy półtora roku i tyle też
trwało nasze małżeństwo. Śmierć przerwała wszystko.
Mąż podobał się kobietom?
Na pewno tak. Mógł się podobać i podobał się kobietom w różnym wieku,
dlatego, że był człowiekiem bez zahamowań, bezstresowym, był bardzo wesoły i
jak go wygnano drzwiami, to wchodził oknem. (śmiech) Nie było dla niego
rzeczy nie do załatwienia. Był dobrym człowiekiem. Plany mieliśmy kolorowe,
mieliśmy się budować w Czerniewicach – rozpoczęliśmy budowę, ja miałam mieć
kawiarenkę, on warsztat samochodowy, z racji tego, że z zawodu był
mechanikiem.
Był bardzo popularny?
W Toruniu chyba wszyscy go znali. Wystarczyło, że wyszedł na ulicę i już
odzywały się głosy, a to „Cześć”, „Dzień dobry” lub „Maryś”. Już w pewnym
momencie nie reagowałam na to, przyzwyczaiłam się. Pamiętam, jak
pojechaliśmy do NRD, gdzie miał szkolić młodych żużlowców i pierwszego
wieczoru byliśmy w restauracji hotelowej na kolacji. Siedziało gro ludzi i
nagle z końca sali ktoś zawołał „Guten tag Rose”. Był popularny nie tylko w
Toruniu, Polsce, ale także za granicą. W RFN, Holandii znali go, bo tam
jeździł.
Patrząc na jego biogram, interesujący jest wątek związany z jego pracą na
taksówce. Nie miał problemów z godzeniem obowiązków zawodowych i żużlowych?
Miał zmiennika w osobie Alfonsa Jankowskiego, natomiast jeszcze wcześniej
był inny kierowca. Obaj naprzemiennie wymieniali się. Z „Alim” tworzył parę
nie tylko w życiu zawodowym ale również na torze. Gdy mieli trening, to obaj
zjeżdżali. Wówczas praca taksówkarza wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj.
Był przede wszystkim zupełnie inny rytm, nie było korporacji. Był sam sobie
szefem.
Dziś żużlowcy zarabiają ogromne pieniądze, co w tamtych było nierealne, mimo
że mąż był jednym z najlepszych zawodników w Polsce.
Zgadza się. Wówczas zawodnicy otrzymywali pieniądze za punkty i jakąś
nagrodę, przeważnie był to wartościowy puchar lub wazon z etykietką. Kiedyś
nie było takiego wyposażenia jak dziś, zazwyczaj dorabiano części. Zawodnicy
nie mieli ani takich warunków, ani pieniędzy. Z pewnością nagrodą były dla
niego również wyjazdy zagraniczne na Zachód. Pamiętajmy, że w tamtych
czasach, wyjazd za tzw. żelazną kurtynę znaczył bardzo wiele.
Chodziła pani na Broniewskiego 98, by podziwiać w akcji chłopaka,
narzeczonego, a później męża?
Tak, ale bardzo się bałam. Oczywiście, trzymałam kciuki, kibicowałam, ale
gdzieś z tyłu głowy była ta świadomość, jak niebezpieczny jest to sport.
Wtedy nie było żadnych zabezpieczeń na torze. Drewniana banda i na tym
koniec. Ta żużlowa atmosfera bardzo mi się udzielała. Najciekawiej chyba
było, jak jechaliśmy do Bydgoszczy. Zajmowałam miejsce razem z miejscowymi
kibicami i byłam sama wśród nich. Pewnie, gdybym była mężczyzną, zostałabym
poturbowana w momentach, gdy trzeba było okazać radość.
Kontuzje nie były mu straszne?
O dziwo, największą miał nie z żużla, ale z pobytu w wojsku. Nie był jednak
czynnym żołnierzem, ale pracownikiem cywilnym. Przygniotła go ciężarówka do
muru, miażdżąc nogę, która była później nieco przekrzywiona. A tak poza tym,
to połamane żebra, powykręcane kolana. Aparat też z niego był niezły. W
Szczyrku, jak był na nartach, miał upadek, noga wykręciła się, był
zagipsowany do samego biodra. Jak przyjechaliśmy do domu, rozciął gips, bo
chciał iść na jakąś zabawę karnawałową, więc postanowił postawić go za
piecem. Gdy wrócił, znów włożył nogę w gips. (śmiech)
19 kwietnia 1970 roku, Rzeszów, godzina 15:15. To był ten feralny dzień. Jak
dowiedziała się pani o tragedii?
Tego dnia byłam u teściowej. Była piękna słoneczna niedziela. Po obiedzie
wszyscy mieliśmy ochotę iść na cmentarz. Po fakcie, gdy dowiedzieliśmy się,
co się stało, uświadomiliśmy sobie, że gdy po godzinie 15 byliśmy na
cmentarzu, wówczas Marian konał. Nikt z nas jeszcze nie wiedział, choć
później dowiedzieliśmy się, że już cały Toruń nas szukał. Mąż Mariana
kuzynki, który kiedyś jeździł u niego jako kierowca, przyjechał do swojej
rodziny, tam gdzie i my byliśmy. To on nas poinformował. Dowiedzieliśmy się
na 10 minut przed wiadomościami z dziennika sportowego. Dziś, to najpierw
muszą być pewni, że rodzina wie, a kiedyś nic takiego nie obowiązywało. To
był dla nas wielki szok.
Jak dokładnie do tego doszło?
Wychodząc z pierwszego łuku, zablokowało mu koło lub łańcuch i obróciło
motor. Jechał pierwszy i żeby nie stwarzać niebezpieczeństwa, złożył
maszynę. Wyminęło go dwóch zawodników, natomiast jadący na ostatniej pozycji
żużlowiec przeciął mu tętnicę. Nie miał żadnych szans na przeżycie. Czas
śmierci był wypisany w dokumencie około godziny 18, a lekarz, który
prowadził sekcję zwłok powiedział, że jego organy był tak zdrowe, że mógł
dożyć stu a nawet więcej lat.
W pogrzebie uczestniczyły tłumy ...
Tak, pogrzeb był bardzo duży. Przyjechały delegacje prawie z całej Europy.
Cały Toruń szedł w kondukcie ulicami miasta, Jan Ząbik prowadził motor, była
również taksówka. Nigdy się nie pogodziłam i nie pogodzę z tą śmiercią. Raz,
że nie zdążyłam się nacieszyć Marianem, dwa, że to wszystko nie tak miało
wyglądać.
Próbowała pani wpłynąć na niego, aby jednak w końcu dał sobie spokój z
żużlem?
Gdyby mnie posłuchał, to pewnie do tego by nie doszło. To było jednak
silniejsze od niego. Żużel był dla niego narkotykiem. Był taki moment, że
chciał się mnie posłuchać i wycofać, ale jak przyszła zima i jak chłopacy
trenowali, to mówił, że idzie popatrzeć, ale tak naprawdę ćwiczył razem z
nimi, natomiast wiosną, gdy mieszkaliśmy przy ul. Fałata jeszcze z moimi
rodzicami, to gdy usłyszał na stadionie ryk silników, to od razu kierował
się w tamtą stronę. Miał tam też garaż, w którym lubił majsterkować, ale jak
się okazywało, to po prostu wsiadał na motor i jeździł.
Chodzi pani na mecze obecnej drużyny?
Okazyjnie, jeśli dzieje się coś naprawdę wyjątkowego. Mamy piękny obiekt,
ale nie ma tej atmosfery, co na starym stadionie.
Jest pani żoną legendy ...
Tak wychodzi. (śmiech) Fajnie, że są ludzie, którzy o nim pamiętają, co
potwierdza tylko, że ta śmierć nie była taka beznadziejna. Najbardziej jest
to widoczne 1 listopada. Pomnik jest w całości zastawiony lampkami,
kwiatami. Codziennie muszę chodzić i sprzątać, tak przez trzy dni. Wielkie
słowa podziękowania chciałaby również skierować w stronę kibiców i klubu,
którzy pamiętają o Marianie. W 40. rocznicę śmierci, pamiętało również o nim
miasto na czele z prezydentem Michałem Zaleskim. Motoarena przecież nosi
jego imię. Pięć lat temu oddałam także jeden z pucharów Mariana na rzecz
Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o film, który miał powstać przed
sześcioma laty, a w konsekwencji nie powstał. Dlaczego?
Wielka szkoda, że nie udało się go nakręcić. Byłam bardzo szczęśliwa, że
ktoś się w końcu tego podjął. Miał to być film fabularny. Może to zadanie
przerosło autorów, może powinno to być coś na zasadzie wspomnienia.
Michał Malinowski
Zdjęcia trofeów chronione są prawem autorskim |
||||
|
||||
|
||||
|
||||
Zdjęcia w galerii chronione są prawem autorskim autorem wybranych zdjęć jest Andrzej Kamiński oraz Wiesław Ruhnke |
||||
Stadion Olimpijski we Wrocławiu Andrzej Wyglenda, Andrzej Pogorzelski, Antoni Woryna, Marian Rose, Edmund Migoś, Józef Olejniczak |
||||
Autograf "Marysia" złożony w zeszycie jednego z kibiców |
||||
Zdjęcia tuż przed ostatnim biegiem |
||||
Ostanie pożegnanie |
||||
kartki pocztowe wysyłane przez Mariana Rose do rodziny, gdy uczestniczył w zawodach poza Polską |
||||
|
materiał wyjściowy tekstów zamieszczonych na tej
stronie
stanowi książka
anioły na
torze
Podziękowania dla Dominika Wolskiego, za korekty merytoryczne.