STOGOWSKI Łukasz


Urodzony 20 września 1992

Pochodzi z Golubia-Dobrzynia, a pierwszy raz na meczu żużlowy trafił w 2005 roku z wujkiem i w tamtym momencie postanowił że będzie jeździł na żużlu. Jazda na żużlu była jego marzeniem, ale nie sądził, że to marzenie się spełni. Świat motoryzacji Łukasz poznawał jednak od gokartów na których jeździł już w wieku 7 lat. Znawcy sportu kartingowego uważali, że zawodnik miał smykałkę do gokartów i podkreślali, że gdyby zaczynał w czasach PRL-u, to szybko wyjechałby do Włoch, gdzie zdolni kartingowcy otaczani są szczególną opieką. Pozostał jednak w Polsce, gdzie nigdy nie zdał licencji z uwagi na brak finansów. Gokarty bowiem to jeszcze bardziej kosztowny sport niż żużel. Dodatkowo w Automobilklubie toruńskim była wówczas nieciekawa sytuacja i bardzo małe pieniądze przekazywano na karting, który uchodzi za sport indywidualny, w którym zawodnik musi sobie sam zapewnić sprzęt. Łukasz gokarta posiada jednak do dzisiaj i czasami siada za kółkiem swojej maszyny.

Pewnego dnia ojciec postanowił jednak zdobyć telefon do toruńskich trenerów żużlowych, a inspiracją do tego był minimotor żużlowy, który Łukasz otrzymał od kolegi w prezencie i zaczął jeździć na miejskim stadionie w Golubiu-Dobrzyniu. I tak po dwóch latach kręcenia samotnych kółek w sierpniu 2005 roku zapisał się do szkółki żużlowej w Toruniu i pod okiem Jana Ząbika zaczął pierwsze jazdy na dużym motorze żużlowym. Jak po latach wspomina to właśnie trenerowi Zabikowi zawdzięcza to, że został żużlowcem, gdyż od niego dostał pierwszy motocykl po Karolu Zabiku. To była Jawa ze stojącym silnikiem, a więc najlepszy motor do nauki jazdy. Po kilku treningach udało mu się opanować tę trudną sztukę ślizgu kontrolowanego, choć już na pierwszym treningu próbował łamać maszynę, jednak trener stopował jego zapędy i nakazał porządnie opanować motocykl. Jak to zwykle wśród początkujących żużlowców bywa młodym zawodnikom pomaga najbliższa rodzina. Nie inaczej było w przypadku Łukasza, bowiem całą zabawę z żużel u zawodnika zaszczepił ojciec, który zawsze pomaga mu przy sprzęcie i angażuje się w dalszą karierę syna.

Licencję zawodnik zdał 6 maja 2008 roku na torze w Toruniu i ma świadomość, że zdanie licencji to dopiero początek żużlowej drogi. Łukasz o tym wiedział i cały czas pod okiem trenera Ząbika podnosił swoje umiejętności. Potem klub przekształcił się w spółkę i doszły jeszcze treningi ogólnorozwojowe na sali z trenerem Wójtowiczem. Niestety nie było mu dane wystartować w żadnych oficjalnych zawodach. W klubie wówczas trenowało wielu młodych zawodników, którzy konkurowali ze sobą i dla Łukasza dużym sukcesem było wyprzedzenie kolegi, który dłużej ode niego trenował.
Z czasem sprawy sportowe Łukasza nieco się skomplikowały, bowiem młody chłopak uległ namowom i zagrał główną rolę w pierwszym filmie dokumentalnym o sporcie żużlowym pt. "pierwsza prosta" w reżyserii Andrzeja Celińskiego, który choć był już nominowany do prestiżowej nagrody Oscara za swe inne filmy, to pierwszy raz stworzył dokument o speedwayu. I jak sam powiedział swoje dzieło stworzył, ponieważ zafascynował go żużel i zainteresowała go droga od młodego juniora po dojrzałego zawodnika.

Zatem o czym jest ów pierwszy film o żużlu.
Początek filmu - ogólna wesołość. Bo i jak tu się szeroko nie uśmiechnąć, kiedy Tomasz Bajerski, jeden z najbardziej zmarnowanych talentów toruńskiego żużla, teraz siedząc w popularnym pubie, opowiada o tym, jak miło jest ścigać się na motocyklu. A jednocześnie z rozbrajającą szczerością wyznaje siedzącym obok rozchichotanym dziewczynom, że kiedy człowiek już pędzi, to nawet nie ma czasu zerknąć na kuso ubrane podprowadzające na starcie.
Zabawne? Później jest mniej optymistycznie. Film Celińskiego pokazuje całą serię dramatów, jakie przechodzi młody chłopak spod Torunia, który marzy o karierze żużlowej. Irytuje się na ojca-mechanika, który chce mu koniecznie pomóc w obsłudze motocykla. Ironizuje z martwiącej się o jego kontuzję matkę. A jednocześnie przeżywa w ich towarzystwie każdy sukces i porażkę. Nie ma sprzętu, wścieka się na ignorancję klubu, który nie daje mu szprych.
Nie brak w filmie taniego sentymentalizmu. Nagle, bez żadnego związku, główny bohater jedzie na groby żużlowców, którzy nie udźwignęli presji i popełnili samobójstwa. W tle nagłówki portali internetowych krzyczących, że doszło do kolejnej tragedii. Z drugiej strony - były pomysły znakomite. Motywem przewodnim są rozmowy Stogowskiego z Rafałem Wilkiem, kiedyś żużlowcem, a teraz trenerem klubu z Rzeszowa. Ten drugi jest doskonały. Ma wyważone, ciekawe komentarze, czuć szczerość. O żużlu mówi z pasją w oczach. I tylko na koniec, tuż przed zakończeniem nagrania, prosi Stogowskiego "o swojego McLarena". Nie chodzi o bolid Formuły I. Wilk prosi o wózek inwalidzki, jest sparaliżowany po wypadku na torze.
Film jest nierówny, ma lepsze i gorsze momenty. Ale łatwo o tym zapomnieć - wystarczą ujęcia z meczów, turniejów. Realizacja dokumentu pod tym względem jest znakomita. Kamera wręcz wchodzi zawodnikom do kasków. Walkę, nerwy - to czuć. Widać, że film nakręcił żużlowy laik, który nie patrzy na ten sport z perspektywy osoby wiedzącej o żużlu wszystko. Na tym polega największy atut "Pierwszej prostej".
Film z pewnością wart polecenia każdemu kibicowi speedway’a. Cała otoczka, która towarzyszy tej pięknej dyscyplinie została doskonale przedstawiona. Ten kto nie zna dobrze tego sportu, po obejrzeniu tego filmu nie będzie miał już pytań, a jedynym odczuciem będzie wielki szacunek dla każdego zawodnika.

Niestety tematy w bardzo obrazowy sposób pokazane w filmie są dość kontrowersyjne wśród żużlowych działaczy i kariera Łukasza w toruńskim klubie po kilku miesiącach po sezonie 2007 dobiegła końca.

Pod koniec roku 2011 w jednym z wywiadów dla www.nicesport.pl  Łukasz tak wspomina swoją przygodę z żużlem i filmem:
Konrad Trokowski: Z perspektywy czasu: co mógłbyś zmienić w swoim życiu z okresu startów na żużlu, aby Twoja przygoda z tym sportem nie zakończyła się tak szybko?
Łukasz Stogowski: Teraz
to mógłbym gdybać do końca życia, co mogłem zrobić inaczej. Zmieniłbym wiele rzeczy. Jestem starszy i mogę ocenić swoje decyzje. Może bym po prostu nie nagrywał filmu? Albo inaczej to wszystko skonstruował. Nie miałem wtedy żadnego doświadczenia w podpisywaniu umów. Nagrywanie filmu nie opłaciło mi się praktycznie w żadnej sferze.
Wielu moich znajomych twierdzi, że zarobiłem za ten film tak wielką kasę, że mogłem sobie pozwolić na rzucenie żużla i imprezowanie do końca życia. A wcale tak nie było. To była czysto charytatywna praca.
Za nagranie filmu dostałem 700 złotych. Co miałem zrobić z tymi siedmioma stówami? Pójść sobie kupić trzy opony do motoru albo komplet zębatek? I tak nie wiem, czy przy ówczesnych cenach by mi na to starczyło. Uważam, że pieniądze wydałem dobrze, bo kupiłem sobie zegarek szwajcarski! Jeszcze ojciec musiał mi dołożyć 300 zł, bo nie starczyłoby tych pieniędzy za film. Tak więc po ponadrocznej pracy przy filmie nie mogłem sobie nawet kupić zegarka. Napracowałem się wtedy bardzo, ale wiele się nauczyłem i już dzisiaj nikt mnie tak nie wykorzysta.

KT: A jak wspominasz w ogóle czasy nagrywania filmu?
ŁS:
Bardzo miło wspominam ten okres. Wiele czasu spędzałem z reżyserem, który był sympatyczną osobą i darzę go cały czas wielkim szacunkiem.

KT: A skąd w ogóle pomysł na ten film?
ŁS: Pewnego dnia napisała do mnie na gadu gadu dziennikarka "Wprost". Byłem w ciężkim szoku i na początku sceptycznie podszedłem do tej sprawy. Myślałem, że ktoś robi sobie ze mnie przysłowiowe "jaja". Okazało się to jednak prawdą. Zostałem głównym bohaterem tego filmu, bo najbardziej pasowałem im do scenariusza, który sobie wymyślili. Byłem chłopakiem z prowincji, bez pieniędzy... Myślałem, że mi to pomoże i dzięki filmowi zdobędę sponsorów, ale pomyliłem się. Człowiek jednak uczy się na błędach.

KT: Czy ten film miał Twoim zdaniem jakieś znaczenie w kontekście nieprzedłużania umowy z Tobą przez toruński klub?
ŁS:
Nie wiem, bo to nie do mnie pytanie. W każdym razie nie dano mi tego odczuć. W filmie czasami było ostro, ale też była zupełnie inna umowa pomiędzy mną a producentami. Miałem obejrzeć film przed premierą, a to nie zostało spełnione. Wszystko poszło bez mojej akceptacji.

KT: Gdybyś wówczas wiedział to, co wiesz teraz, to czy zdecydowałbyś się na nagranie tego filmu?
ŁS:
Na pewno zastanowiłbym się na tą propozycją i poważnie ją przemyślał. Cieszę się, że nagrałem ten film, bo już jakoś zapisałem się w historii żużla. Nikt mi nie zabierze satysfakcji z tego, że byłem bohaterem pierwszego filmu o żużlu. Jestem dumny z tego. Bardzo ciężko było mi przyjąć wówczas do siebie wiadomość, że nie jeżdżę, bo wtedy było to moje całe życie. Wziąłem się w garść i obrałem inny cel w życiu.

 

 

A TORZE MIAŁ SPEŁNIAĆ MARZENIA. HBO NAKRĘCIŁO O NIM FILM, A KIBICE SKANDOWALI JEGO IMIĘ!
ARKADIUSZ ADAMCZYK 18 sty, 04:38
Ten tekst przeczytasz w 6 minut
FACEBOOK | 0
TWITTER
E-MAIL
KOPIUJ LINK
Niewielu jest, nawet wybitnych sportowców, którzy mogą się pochwalić tym, że HBO nakręciło o nim film. Tymczasem Łukasz Stogowski w 2008 roku był bohaterem prawie 70-minutowego filmu dokumentalnego. Początkujący żużlowiec klubu z Torunia próbował spełniać swe sportowe marzenia, a w tle reżyser Andrzej Celiński starał się ukazać blaski i cienie tego popularnego sportu.
Żużel: Kariera trwała ledwie 4 lata, ale HBO zdążyło nakręcić o nim filmFoto: Archiwum prywatne Łukasza Stogowskiego
Łukasz Stogowski

REKLAMA


‹ WRÓĆ
Po latach odnaleźliśmy bohatera filmu, w którym obok niego występują m.in. tak znani żużlowcy jak: Adam Skórnicki, Tomasz Bajerski czy Rafał Wilk.

- Jeszcze tego lata, jeszcze tego lata, Łukasz będzie mistrzem świata – śpiewali kibice w filmie „Pierwsza prosta”. Co się stało, że się nie udało? – zapytaliśmy Łukasza Stogowskiego, dziś już 28-letniego mężczyznę.

PODOBNE ARTYKUŁY
Przedpełski wspomina Pulczyńskiego. "Rano żużel, a później sa...Poza żużlem zajmuje się... żużlem. Kiedyś odmówił Crumpowi
- Faktycznie kibice tak śpiewali. Każdy chłopak, który zaczyna przygodę z żużlem ma pewnie podobne marzenia. To było jeszcze przed zdaniem licencji. Ekipa HBO poprosiła mnie żebym pojechał z kibicami na wyjazdowy mecz do Zielonej Góry. Reżyser miał jakąś swoją wizję na tę scenę i ja się zgodziłem. Kibice byli zadowoleni, że mogą mieć jakiś tam mały wkład w realizację filmu. Dla mnie i dla nich było to wtedy coś wyjątkowego. Starali się więc śpiewać, żeby to fajnie wyszło. Nie wiem czy było to szczerze, czy nie, ale wyglądało na szczere i spontaniczne z ich strony. A czemu się nie udało? Tak naprawdę tylko trzem Polakom udało się zostać mistrzami świata, więc to pokazuje jak daleko jest od marzeń do ich spełnienia. Temat jest bardzo złożony. Nie da się powiedzieć, że jeden konkretny czynnik sprawił, że przestałem jeździć, ale na pewno mocno przyczynił się panujący wówczas kryzys ekonomiczny. Nie potrafiłem znaleźć sponsorów, a rodziców nie było już stać na dalsze inwestycje sprzętowe.


REKLAMA

- Klub nie pomagał?

- Od 2005 roku, gdy pojawiłem się w szkółce toruński klub mnie wspierał na tyle, na ile mógł. Wiadomo jednak, że żużel to nie jest tani sport. Finanse moich rodziców też starczały do pewnego etapu, a żeby wyjść powyżej potrzeba było kolejnych dużych nakładów. Może dziś rozegrałbym to inaczej, ale wtedy ani ja, ani rodzice nie mieliśmy żadnego doświadczenia w tego typu sprawach. To nie było tylko tak, że ja jeździłem i na tym się kończyło. Tata, mama, nawet siostra, wszyscy byli zaangażowani, cała rodzina. W końcu jednak doszliśmy do etapu gdy potrzebni już byli sponsorzy, a chociaż próbowałem na własną rękę szukać, żadnego nie udało mi się pozyskać.

- Ile w ogóle ta pana przygoda z żużlem trwała?

- Zacząłem tak oficjalnie, w klubie, w 2005 roku. Wcześniej chyba przez dwa lata jeździłem sobie w okolicach mojego miasta, bo taka kupił mi taki motocykl miniżużlowy. Potem trafiłem do szkółki Apatora Toruń, a po sezonie 2008 podjęliśmy z rodzicami decyzję, że czas kończyć. To była bardzo trudna decyzja. Wtedy wydawało mi się, że to jest koniec świata, a tak naprawdę był to początek innego życia, po żużlu.


- Dziś główna rola w takiej produkcji dla HBO to byłby magnes dla sponsorów. Wtedy film nic nie pomógł?

- Nic. Wiązałem bardzo duże nadzieje, że poprzez występ w tym filmie ktoś tam mnie zauważy i uda się dzięki temu pozyskać sponsorów, osoby, które będą chciały pomóc, ale niestety tak się nie stało. Nie mam jednak absolutnie do nikogo pretensji.

- A jak w ogóle trafił pan do tego filmu?

- To było bardzo śmieszne. W tych czasach popularny był jeszcze komunikator GG i któregoś dnia napisała do mnie pani Agata Jabłońska współreżyserka tego filmu. Poinformowała, iż chciałaby abym wystąpił w filmie dokumentalnym o żużlu. Uznałem to za żart. Myślałem, że ktoś po prostu mnie wkręca. Nie odmówiłem jednak. Zgodziłem się wstępnie, ale starałem się tym jakoś specjalnie nie podpalać. Uwierzyłem dopiero, gdy do mnie zadzwoniła i opowiedziała szczegóły.

- Czemu akurat pana wybrali?

- Dzisiaj uważam, że chyba idealnie pasowałem im do całej koncepcji tego filmu. Byłem chłopakiem z prowincji, niezbyt zamożnym, stawiającym pierwsze kroki w wielkim żużlu i mającym jakieś tam swoje marzenia, które próbuje zrealizować. Gdzieś tam po drodze jakaś dramaturgia się wkradła, bo przydarzyła się nieszczęsna kontuzja. Wyszło chyba ciekawie.

- Co wtedy dokładnie się panu stało, jak do tego doszło?

- To było dzień po zdaniu licencji, podczas treningu na starym torze w Toruniu przy ul. Broniewskiego. Startowaliśmy w czwórkę. Jechałem za jednym z kolegów, którego postawiło. Nie chciałem w niego wjechać, więc odpuściłem motor z haka, obróciło mi go, wyrzuciło mnie do tyłu i uderzając o tor złamałem obojczyk. Szybko jednak się wyleczyłem i wróciłem na tor. Bardzo pomógł mi wtedy klub z Torunia, który załatwił mi zabiegi rehabilitacyjne.

- Zarobił pan coś w ogóle na tym filmie?

- Absolutnie nic. Moi rodzice dostali tylko zwrot kosztów moich podróży, ale to były śmieszne pieniądze. Pewnie z dzisiejszej perspektywy zrobiłbym dużo rzeczy w tym filmie inaczej, wykorzystał tę możliwość bardziej dla swojego interesu. Wtedy robiłem co uważałem, a największy interes na samym filmie zrobiło chyba samo HBO. Niczego jednak nie żałuję. Film dał mi możliwość spotkania wielu ciekawych ludzi, poznania fajnych miejsc.

Łukasz Stogowski na początku swojej żużlowej przygodyFoto: Archiwum prywatne Łukasza Stogowskiego
Łukasz Stogowski na początku swojej żużlowej przygody
- No właśnie. Przy okazji tej produkcji trochę pan po Polsce pojeździł.

- Tak, byłem m.in. w Rybniku, czy w Zielonej Górze. Ogólnie to była świetna przygoda, której nie zapomnę do końca życia. Finansowo nie zyskałem nic, ale jakiś tam ślad po mnie dzięki temu w tym żużlu pozostał, bo w innym przypadku nawet tej dzisiejszej rozmowy by nie było. Gdyby nie film, to o mnie, takim juniorze, którego cała przygoda to było parę lat młodzieżowego ścigania, dawno by już całkowicie zapomniano.

- Coś szczególnie zapadło w pamięć podczas realizacji?

- Trudno wybrać jedną konkretną rzecz, ale na pewno bardzo ciekawe były rozmowy z dorosłymi żużlowcami: Adamem Skórnickim, czy nawet Tomaszem Gollobem, którego uważam za niezmiernie inteligentnego człowieka, profesjonalistę w tym co robił. Miałem też możliwość rozmowy z Rafałem Wilkiem, którego podziwiam za ogromną determinację, mimo koszmarnej kontuzji, która go spotkała. Jest sparaliżowany, a widać jaką ma wielką chęć do życia, jaki jest szczęśliwy. Nie zapomnę jak po rozmowie z nami pomogliśmy mu wsiąść do samochodu, po czym… sam tym autem odjechał. On jest dowodem na to, że tak naprawdę ograniczenia są tylko w naszych głowach.

- A to spotkanie z Tomaszem Gollobem jak wyglądało? Ta scena chyba nie pojawiła się w filmie.

- Rzeczywiście nie było jej. Spotkaliśmy się podczas Gali Ekstraligi. Zostałem na tę imprezę zaproszony i tam miałem okazję zamienić z nim parę zdań. Nie powtórzę już dokładnie co tam wtedy sobie powiedzieliśmy, ale było to dla mnie niezwykłe i bardzo ciekawe doświadczenie. Emanowała od niego ogromna wiedza i profesjonalizm w każdym calu.

- Przez złamanie obojczyka cieni żużla pan doświadczył, a jak z blaskami? W filmie pokazana jest scena gdy Tomasz Bajerski w jednym z lokali, otoczony wpatrzonymi w niego kobietami, opowiada o żużlu. Panu też się taka popularność zdarzyła?

- Wybrali barwną postać tego naszego toruńskiego żużla (śmiech) do przedstawienia tego aspektu. Ja nie mam co opowiadać, ale Pan Bajerski powiedział bardzo dobrze, popularność jest fajna chyba dla każdego człowieka. Miło jest robić to co się kocha, a przy okazji być rozpoznawalnym.

- A jaki był odbiór tego filmu w gronie pana znajomych?

- Różny. Niektórzy gratulowali, wspierali i się cieszyli, inni zazdrościli, czy wypowiadali się prześmiewczo na ten temat. Jak to w życiu. Nie jestem jednak człowiekiem, który bierze wszystko do siebie.

Łukasz Stogowski obecnie. Wciąż spokojnie mieści się w kevlar.Foto: Archiwum prywatne Łukasza Stogowskiego
Łukasz Stogowski obecnie. Wciąż spokojnie mieści się w kevlar.
- Po żużlowej karierze zostały jakieś znajomości?

- Z Damianem Celmerem, który zaczynał razem ze mną i trzy sezony występował nawet w Ekstralidze, przyjaźnię się do dzisiejszego dnia. Resztę znam, spotykam, czasem zamienimy kilka słów, ale to nie są jakieś bliższe, koleżeńskie relacje.

- A na mecze pan chodzi?

- Ostatnio nie, ale żużlem się interesuję bardzo. Każdą możliwą ligę oglądam w telewizji, do tego Grand Prix. Moja żona jest męczona tym sportem regularnie. Po 10 latach związku już się trochę przyzwyczaiła i czasem ze mną ogląda.

- Apator wciąż najbliższy sercu?

- Jak najbardziej. To jest klub, z którym czuję się emocjonalnie związany i kibicuję mu w stu procentach. Z ogromną przyjemnością oglądałem zeszłoroczne rozgrywki I ligi, gdzie byli niekwestionowanymi liderami. Życzę im teraz bardzo mistrzostwa Polski, aczkolwiek nawet 5. miejsce i spokojne utrzymanie w lidze będzie moim zdaniem fajnym wynikiem.

- Gdy pan ogląda te mecze żużlowe nie pojawia się taka nutka tęsknoty „a co by było gdyby…”?

- Oczywiście, że pojawia, ale nie ma się co zadręczać. Wiadomo, że „analiza wsteczna, zawsze skuteczna”, ale czasu nie cofniemy. Traktuję to jako pewien etap w życiu, przygodę. Wszystko nie potoczyło się tak jak chciałem, ale trener Jan Ząbik nauczył mnie, żeby zawsze starać się wyciągać dobre wnioski na przyszłość i tak robię. To się przydaje nie tylko w żużlu, ale i w normalnym życiu. Żużel to była ogromna szkoła charakteru, coś na miarę wojska, czego dzisiejszej młodzieży brakuje. Wiele sukcesów, które osiągnąłem w późniejszym życiu to zasługa moich rodziców i twardych, żużlowych doświadczeń. To był pewien etap w życiu, który pozwolił mi na realizację obecnych celów.

- Co się z panem działo po odstawieniu żużlowego motocykla?

- Skończyłem studia inżynierskie, potem podyplomowe. Obecnie pracuję w firmie zajmującą się produkcją wózków widłowych, mam żonę, 6-letnią córkę, urokliwy domek obok Torunia. Jestem spełnionym i szczęśliwym człowiekiem.

 

 

 

 

opis filmu pochodzi z
http://www.sport.pl/

strona główna

toruńskie turnieje turnieje światowe turnieje krajowe
zawodnicy trenerzy mechanicy działacze
klub statystyki sprzęt