1976-07-25
Włókniarz Częstochowa - Stal Toruń 65 : 0
walkower
Po dziesięciu kolejkach spotkań, toruńska Stal dość nieoczekiwanie wspięła się na czwarte miejsce w tabeli, mając tyle samo punktów co trzecia Unia Leszno i zaledwie dwa oczka brakowało stalowcom do literującej imienniczki z Gorzowa i częstochowskich włókniarzy. Na kolejny mecz żużlowcy z Torunia udali się do Częstochowy. Nikt nie oczekiwał od nich pokonania temu Marka Cielaka, liczono natomiast na nawiązanie walki. Do meczu zawodnicy przystępowali dwukrotnie.
Niestety nikt nie spodziewał się jak tragiczne okoliczności będzie miała częstochowsko-toruńska rywalizacjia.
Po pierwszych czterech całkiem udanych dla toruńczyków wyścigach na tor wyjechali Andrzej Jurczyński i Marek Nabiałek z Włókniarza oraz Jan Ząbik i Kazimierz Araszewicza ze Stali. Teoretycznie bieg ten miał przynieść remis. I po starcie wszystko na to wskazywało. Prowadził ze sporą przewagą Jurczyński. Za nim jechali torunianie, którzy starali się stworzyć szczelną zaporę dla depczącego im po piętach Nabiałka. Ząbik jednocześnie asekurował będącego nieco z przodu Araszewicza. Nikt na stadionie nie przeczuwał zbliżającej się tragedii, gdy wtem wchodząc w pierwszy wiraż trzeciego okrążenia, junior Stali zbyt mocno wykontrował motocykl. Postawiło go w poprzek toru. W tym momencie na nic zdało się doświadczenie Ząbka, który nie miał szans ominąć klubowego kolegi. Chwilę później na koziołkujących zawodników wpadł rozpędzony Nabiałek. Wypadek wyglądał makabrycznie. O ile jednak Ząbik z Nabiałkiem dawali od początku znaki życia, o tyle Araszewicz leżał w bezruchu na torze. Dopiero po chwili przybył na miejsce lekarz stwierdza, że torunianin jeszcze żyje. Kiedy więc karetka niknie w bramie stadionu, sędzia Aleksander Chmielewski z Warszawy decyduje się wznowić zawody. Przed siódmym wyścigiem, na wieżyczkę dociera tragiczna wiadomość... mecz zostaje przerwany. O 17.40 Kazimierz Araszewicz zginął na torze w Częstochowie
Oto jak opisuje w Świecie Żużla nr 25, Krzysztof
Błażejewski owe tragiczne wydarzenie: Akurat trwała montrealaska olimpiada,
przekazywana przez tamtejszą telewizję na żywo.... 25 w niedzielę o 23.05 nie
mogłem jednak nie włączyć radia, by wśród szumów na długich falach poszukać
słabo słyszalnej ale obecnej w eterze Warszawy. Tego dnia przecież w kraju była
liga. Apator jeździł w Częstochowie. Że przegrali wiedziałem, ale przecież
musiałem wiedzieć iloma.
Tamten moment też zapamiętam na zawsze. Spiker, kiedy przeszedł do żużla, nie
podał, jak zwykle suchych wyników. Rozpoczął od wieści, ze znów doszło do
tragedii. Jak błyskawica przeleciało mi przez myśl, że dotyczy to Kazimierza
Araszewicza. Miał chłopak niesamowitą smykałkę do ścigania się, wchodził na
torze tam gdzie nikt inny by się na to nie zdobył. Kibicowałem mu wiernie od
początku kariery, przez cały czas obawiając się jednak, że kiedyś może mu
przydarzyć się przez taki ryzykancki styl jazdy, najgorsze.
... Po długiej jak wieczność chwili z radiowej skrzynki rzeczywiście padło jego
nazwisko. Chwilę potem trąciłem klawisz. Przestało istnieć wszystko: olimpiada,
świetne piwo, piękny nastrój letniego wieczoru. Siedziałem w ciszy długo bardzo
długo....Są takie chwile, może w żużlu szczególnie, kiedy kilkanaście tysięcy
par oczu wpatruje się w jednego człowieka i tyleż samo serc mocniej bije,
podobne ilości kciuków silnie się zaciskają. Tak było właśnie wtedy.
Spontanicznie zrywa się doping. Każdy z widzów chciałby pomóc, pchnąć zawodnika
do przodu siłą swej woli. To samo pragnienie jednoczy w tej chwili tysiące.
Ostatni łuk. Jeszcze jedna szarża Araszewicza. Dochodzi rywala. Woźniak nie
wytrzymuje presji. Widząc, że traci pozycję, popełnia błąd przewraca się. Mecz
wygrany znów niemożliwe staje się możliwe. Na trybunach powszechna euforia.
Bohater frunie w górę, przez wiele następnych dni będzie na ustach wielu
mieszkańców Torunia. Takim rozradowanym w dniu tryumfu zapamiętałem go na
zawsze. Los nie pozwolił by na to przeżycie złożyły się kolejne, nie pozwolił
już nigdy, ani jemu, ani jego kibicom, znaleźć się w podobnej sytuacji. Nikt
przecież nie mógł wiedzieć, że temu tak oklaskiwanemu zostały niecałe dwa
miesiące życia.
Cztery dni później 29 lipca tłumy kibiców żegnały Kazimierza Araszewicz na cmentarzu w podtoruńskim Rogowie, rodzinnej miejscowości żużlowca. Zginął w wieku dwudziestu jeden lat, będąc u progu wielkiej żużlowej kariery.
Jego tragiczne odejście było dla kolegów z drużyny szokiem.
Wystąpili oni do GKSŻ o przesunięcie terminu czekającego ich meczu z Wybrzeżem w
Gdańsku. Nie chcieli też zbyt szybko wracać do Częstochowy na powtórkę spotkania
z Włókniarzem. Toteż zaplanowano ją dopiero na wtorek 24 sierpnia.
W czasie, gdy sympatycy żużla zapełniali już trybuny, w
parkingu ciągle brakowało części toruńskiej ekipy. Nie było czwórki żużlowców
Miastkowskiego, Więckowskiego, Moskwicza i Kniazia. Jak się później okazało nie
dane im było cało i zdrowo stawić się pod Jasną Górą. Oto bowiem kilkanaście
kilometrów od Piotrkowi Trybunalskiego, kierowana przez Jerzego Kniazia Dacia,
zderza się czołowo ze starem, którego kierowca nie bacząc na nadjeżdżająca z
przeciwka osobówkę, próbuje wyprzedzić inną ciężarówkę. Pasażerowie rumuńskiego
auta mogą mówić o szczęściu w nieszczęściu, bowiem Moskowicz ma złamany
kręgosłup, Więckowski zwichnięty staw biodrowy, Kniaź połamane żebra i miednicę.
Tylko Miastkowski wychodzi z wypadku bez szwanku.
Trudno się dziwić, że w tej sytuacji, że stalowcy nie chcieli po raz trzeci wybierać się do Częstochowy. W obawie przed kolejnym nieszczęściem poprosili żużlowe władze o przyznanie włókniarzom walkowera. I taki właśnie rezultat figuruje w statystykach, skrywając tragiczną śmierć i zarazem zawiłą historię tego meczu.
Źródło: Świat Żużla nr 31-32
Po śmierci Kazimierza Araszewicza działacze toruńscy czcząc pamięć młodego, utalentowanego zawodnika organizowali zawody memoriałowe poświęcone jego pamięci.