2019-08-04 runda zasadnicza
KS Get Well Toruń - Betard Sprata Wrocław
     
Przed meczem dwunastej kolejki spotkań ekstraligowych w sezonie 2019 miała miejsce historyczna chwila w sporcie żużlowym.
Oto bowiem w lidze miała zadebiutować pierwsza kobieta w żużlowych rozgrywkach żużlowych. Licencje w Polsce co prawda posiadało lub posiada kilka kobiet, ale żadna Polka nie zadebiutowała dotąd w meczu ligowym. Wszystkie, podobnie jak do tej pory, jeździły wyłącznie w zawodach młodzieżowych. Sytuacja ta zmieniła się się 4 sierpnia 2019 roku, gdy w meczu II ligi pomiędzy Polonią Piła, a Wandą Kraków, w składzie polonistów pojawiła się Sindy Weber. Powołanie zawodniczki, która dwa dni wcześniej obchodziła swoje dziewiętnaste urodziny było poniekąd prezentem, a także dowodem wdzięczności pilskich działaczy, bowiem Sindy często przyjeżdżała na mecze i pomagała kolegom z zespołu. I choć wszyscy wiedzieli, że nawet jeśli występ okaże się bezpunktowy, to nikt w pilskich szeregach nie robił z tego powodu tragedii, bo mecz nie miał żadnego znaczenia dla układu tabeli.
Sama zainteresowana tak komentowała to powołanie: "Jestem szczęśliwa i zmotywowana, bo dostałam już wiele miłych wiadomości od kibiców. Myślę, że w niedzielę przed meczem będę jednak bardzo zestresowana".
Niestety występ okazał się nieudany. Weber zaczęła bardzo ambitnie i już w pierwszym swym starcie miała szansę na punkt. Jechała na trzeciej pozycji, wioząc za swoimi plecami Dawida Kołodzieja. Niestety na jednym z wyjść z łuku popełniła błąd, zahaczyła tylnym kołem o dmuchaną bandę, przewróciła się i została wykluczona z powtórki. Na tym w zasadzie jej debiut się zakończył. Wyjechała do kolejnego biegu, ale szybko zrezygnowała z dalszej jazdy, bo mocno doskwierał jej ból łokcia. Brat zawodniczki, który pełnił jednocześnie rolę mechanika siostry, tak skomentował całe zdarzenie: "W swoim pierwszym biegu całkiem nieźle wystartowała. Do łuku dojeżdżała na 2. pozycji. Wtedy fatalnie zahaczyła o bandę i wyrzuciło ją w powietrze. Mocno uszkodziła łokieć. Starała się walczyć podczas kolejnego wyścigu, ale ból był zbyt silny i wycofała się z dalszej rywalizacji". Z kolei Niemka po meczu krótko podsumowała swój występ: "To dla mnie wielka sprawa, że dostałam szansę. Była bardzo zmotywowana, ale miała także dziwne uczucie, bo zdawałam sobie sprawę, że jestem pierwszą dziewczyną, która tego dokonała, czyli zadebiutowała w rozgrywkach ligowych. Jestem szczęśliwa i bardzo się cieszę".

W Toruniu jednak wszyscy czekali na mecz z Wrocławiem z kalkulatorami w rękach, bo Get Well miał już tylko matematyczne (bardziej pasowałoby słowo iluzoryczne) szanse na utrzymanie się w Ekstralidze. Musiał jednak w końcu wygrać jakieś spotkanie, żeby pomóc matematyce, a nie było to zadanie łatwe. Zawodnicy musieli wznieść się na wyżyny swoich możliwości i znaleźć dodatkową mobilizację. Niestety kiedy drużyna wie, że najprawdopodobniej nie uda jej się zrealizować założonego celu, a cały sezon dotychczas nie układał się po myśli zawodników i sztabu szkoleniowego, trudno o wykrzesanie z siebie dodatkowej energii. Zwłaszcza, że do Torunia przejeżdżała rozpędzona drużyna Sparty Wrocław, która rewelacyjnie radziła sobie nawet bez swojego lidera Taia Woffindena, który na skutek kontuzji odpuścił dwie rundy GP i stracił szansę na obronę mistrzowskiego tytułu. Brytyjczyk wracał jednak do składu wrocławskiego zespołu i Aniołom miało być jeszcze trudniej niż wcześniejszym rywalom Sparty. Dla Anglika z kolei spotkanie z Get Well było dogodnym momentem na powrót na ligowe tory, bo Dolnoślązacy byli pewni udziału w fazie play-off, jak również tego, że w półfinale unikną niezwykle silnej Unii Leszno i przyjechali do Torunia praktycznie bez żadnej presji. Z perspektywy czasu można było dojść do wniosku, że paradoksalnie wspomniana kontuzja Taia Woffindena pozytywnie wpłynęła na drużynę Dariusza Śledzia. O ile Maciej Janowski i Woffinden byli pewni miejsca w składzie, o tyle pozostali seniorzy miewali różne momenty i nie zawsze liczba szans, jakie otrzymywali w danym meczu, odpowiadała ich ambicjom. Podczas nieobecności lidera, odpowiedzialność za wynik spadła na barki stojących nieco w cieniu: Vaclava Milika, Maxa Fricke, Gleba Czugunowa i Jakuba Jamroga. I oni ten ciężar udźwignęli. Sparta wygrywała kolejne mecze, a wyżej wymieniona czwórka odnotowywała zaskakująco dobre rezultaty. W drużynie znalazło się więcej przestrzeni, dlatego żaden z nich nie musiał rozpychać się łokciami i rywalizować z kolegami z drużyny o względy trenera.
Ale po powrocie mistrza świata, we wrocławskim zestawieniu znów zrobi się ciasno. Rolą Śledzia było ułożenie wszystkiego od nowa, ustalenie hierarchii i zmotywowanie zawodników. Każdy z wrocławian powinien znać swoją rolę i czuć się potrzebny w drużynie. Niestety podczas meczu w grodzie Kopernika, odrzucony mógł poczuć się Vaclav Milik, który w spotkaniu Sparty z GKM-em Grudziądz zdobył zaledwie trzy punkty z bonusem, będąc zdecydowanie najsłabszym seniorem w kadrze wrocławian. Sztab szkoleniowy ekipy ze stolicy Dolnego Śląska dał Milikowi wolne, w jego miejsce desygnując pod numerem 3 Gleba Czugunowa, który miał jechać w parze z doskonale znanym w Toruniu Maksem Fricke'em. Ta roszada oznacza też, że Sparta w wyjazdowym spotkaniu z miała radzić sobie bez rezerwowego, a w przypadku słabiej radzących sobie seniorów, rolę tę mieli pełnić juniorzy: Maksym Drabik i Przemysław Liszka.

W zupełnie innych nastrojach do niedzielnej konfrontacji przystępowali gospodarze. W składzie Get Well, podobnie jak tydzień wcześniej w Częstochowie, znaleźli się zarówno Rune Holta, jak i Norbert Kościuch. Co prawda ambitni sportowcy mieli to do siebie, że zawsze walczyli do końca o zwycięstwo, jednak pasmo porażek potrafiło ciążyć nawet na największych walczakach. Dlatego pozostawało mieć nadzieję, że toruńscy zawodnicy będą chcieli udowodnić, że do najsłabszych wcale nie należą. Z drugiej strony niektórzy zawodnicy chcieli zakończyć sezon dobrymi wynikami indywidualnymi, aby wzmocnić swoją kartę przetargową podczas rozmów kontraktowych. Zwłaszcza Niels Kristian Iversen i Jason Doyle, którzy po spadku Aniołów byli łakomym kąskiem na rynku transferowym.

Przed meczem nad Toruniem zgromadziły się ciemne chmury i nieco ułożyły tor, ale dach i foli spełniły swoją rolę i z lekkim opóźnieniem można było odjechać zawody. Jednak pogoda znakomicie odzwierciedlała sytuację w jakiej znalazł się Get Well po spotkaniu, bo w obecności pięciu tysięcy kibiców torunianie przegrali kolejne spotkanie 41:49. Fenomenalnie występ zaliczył wracający do startów w Ekstralidze Tai Woffinden, który zdobył aż 13 punktów i to o występie Anglika mówiła cała liga. Dzień wcześniej Brytyjczyk wrócił do ścigania po blisko dwumiesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją i podczas Grand Prix Polski na świetnie sobie znanym torze we Wrocławiu zaledwie z sześcioma punktami zajął dopiero dziesiąte miejsce. Ale po GP Brytyjczyk prezentował się już wyśmienicie. Pomylił się tylko raz, gdy przyjechał do mety na trzecim miejscu. Oprócz niego świetnie spisali się Maciej Janowski, Jakub Jamróg i Maksym Drabik. Sparta potwierdziła, że jest mocnym kandydatem do medalu, a nawet do mistrzowskiego tytułu. Honor torunian oprócz tradycyjnie już najlepszego Jasona Doyle’ a ratowali Rune Holta i w pojedynczych biegach Chris Holder oraz Niels Kristian Iversen. To jednak znów okazało się za mało, aby wygrać.

Pierwsza seria startów mogła napawać miejscowych przynajmniej umiarkowanym optymizmem. Po czterech biegach gospodarze przegrywali jedynie dwoma punktami, ale w drugiej serii to goście włączyli wyższy bieg. Jamróg z Woffindenem pokonali podwójnie Iversena i Kościucha. Czugunow znalazł sposób na Doyle’a, zaś Janowski nie dał szans Holderom. Po siódmym wyścigu Sparta prowadziła już 25:17, a przewaga ta mogła być jeszcze wyższa, gdyby nie pech Maksyma Drabika, któremu po kontakcie z Jackiem Holderem, wyrwało wszystkie szprychy w kole. Niestety w kolejnych biegach Get Well zamiast odrabiać straty, tracił kolejne punkty i gdy rywal odjechał na 10 punktów po pięknej akcji Jakuba Jamroga na Jasonie Doyle'u, pojawiła się taktyczna reakcja sztabu szkoleniowego torunian. Na tor po raz pierwszy wyjechał Rune Holta, którego w dwóch wcześniejszych biegach zmieniał Jack Holder. Spolonizowany Norweg wykorzystał swoją szansę najlepiej jak mógł. Po starcie wyskoczył na 5:1 z Chrisem Holderem i mimo ataków Maksa Fricke'a dowiózł do mety pełną pulę biegową. Polsko-australijski duet dał nowy impuls Get Well, a Norbertowi Kościuchowi sygnał do udania się pod prysznic, bo po dwóch zerach wychowanka leszczyńskiej Unii, stało się jasne, że w dalszej fazie zawodów młodszy z braci Holderów będzie zmieniał już nie Holtę, a właśnie Kościucha. To zdecydowanie nie spodobało się Polakowi, który zrobił menadżerowi Adamowi Krużyńskiemu awanturę. Jak opisywały toruńskie "Nowości" zawodnik miał przygotowywał kolejny motocykl, ale usłyszał, że zostanie zastąpiony przez Jacka Holdera. To miało spowodować ogromną złość trzydziestopięcioletniego zawodnika. Było to kolejne takie zachowanie Kościucha, bo podczas pierwszego meczu ze Spartą udzielił wywiadu telewizyjnego, w którym narzekał na odstawienie od składu i słabą komunikację z ówczesnym opiekunem Aniołów, Jackiem Frątczakiem. Niestety po zmianie menedżera, zawodnik wciąż miał pretensje o zbyt małą liczbę szans i powinien zadać sobie pytanie w kim lub czym tkwił problem, bo kibicom i menadżerom odpowiedź nasuwała się sma. Po pierwszej niesubordynacji Kościuch został odsunięty od składu na mecz w Lublinie. Tym razem nikt nie mówił o kolejnych sankcjach dla zawodnika, ale klub był poirytowany postawą Kościucha, do tego stopnia, że był on jedynym seniorem ze składu, który nie otrzymał oferty przedłużenia kontraktu na sezon 2020. W takim podejściu było widać sporą determinację działaczy toruńskich, bo pozyskanie polskiego zawodnika nie było wcale takie łatwe, a Kościuch w niższej lidze na pewno byłby ciekawym rozwiązaniem kadrowym.
Holta nie uczestniczył jednak w tych emocjonalnych dywagacjach i swoim drugim starcie ponownie zaskoczył, bo znów nie oglądał pleców rywala, dowożąc kolejne 5:1, tym razem z Jasonem Doyle'em. Rune po świetnym starcie wygrał ze sporą przewagą, a Get Well złapał kontakt z rywalem, bo zniwelował straty zaledwie do dwóch punktów (32:34). Ale po podwójnym ciosie wyprowadzonym przez parę Maksym Drabik - Tai Woffinden w dwunastej gonitwie Sparta znów odskoczyła na sześć punktów, na co rezerwą taktyczną odpowiedzieli torunianie. Z tym, że plan został zrealizowany tylko połowicznie, bo o ile wygrał Jason Doyle (dowożąc pierwszą w niedzielę "trójkę"), to Chris Holder był trzeci.
Przed wyścigami nominowanymi na tablicy widniał rezultat 41:37 dla gości, którzy byli pewni punktu bonusowego, ale ekipa ze stolicy Dolnego Śląska nie spoczywała na laurach i przypieczętowała pełną pulę meczowych punktów w biegu numer czternaście. Tu trzeba jednak zadać pytanie, czy nie pomógł jej w tym sztab Get Well, który do przedostatniego wyścigu nie posłał Nielsa Kristiana Iversena (7 punktów), ale Jacka Holdera (4+1). Nie dowiemy się już, czy Duńczyk pojechałby lepiej od Australijczyka, wiemy natomiast, że decyzja była po prostu dziwna i nie będzie przesadą stwierdzenie, że Sparta dostała prezent od Get Well. Zresztą sam Duńczyk był zaskoczony faktem, że nie został wystawiony do wyścigów nominowanych, mimo iż zdobył więcej punktów niż Jack Holder. Zawodnik miał na tyle duże pretensje, że tuż po tym jak młodszy z braci Holderów przegrał czternasty wyścig, wraz z całą swoją ekipą miał się demonstracyjnie cieszyć z porażki kolegi z drużyny, a to już świadczyło o atmosferze w toruńskim parkingu. Przy takiej postawie i zachowaniu zawodników z jednej drużyny, nikogo nie dziwiło, że zespół "gwiazd" z miasta Kopernika spadała z hukiem do niższej ligi. Paradoks całej sytuacji potęgował fakt, że spotkania pozostałych drużyn tak się układały, że torunianie mimo, że przegrywali ciągle mieli matematyczne szanse na utrzymanie, ale nikt już nie wierzył w "wyliczanki" i bardziej skupiano się na honorowym pożegnaniu z najlepszą ligą świata.

Dziennikarze niemal natychmiast podchwycili temat i studiowali anatomię upadku toruńskich aniołów, w której oprócz atmosfery na plan pierwszy wysuwała się postawa juniorów. Nic więc dziwnego, że bardzo podatny na mediowe doniesienia toruński właściciel Przemysław Termiński powiedział dość i zapowiedział zmiany w finansowaniu szkółki żużlowej. Trudno było się dziwić takiej reakcji, bo średnia biegowa toruńskich juniorów w wyścigach młodzieżowych wynosiła zaledwie 1,70 pkt/bieg i z całą pewnością nie była warta tak wielkich pieniędzy, tym bardziej, że przez straty w drugim biegu, niemal w każdym meczu drużyna Aniołów zaczynała spotkania od sporej straty i już po pierwszej serii startów musiała gonić rywali, korzystając z rezerw. Co ciekawe, przed sezonem nic nie wskazywało na to, że Igor Kopeć-Sobczyński i Maksymilian Bogdanowicz będą aż tak odstawać od swoich rówieśników z innych klubów. Władze klubu zdiagnozowały jednak problem, który tkwi w rodzaju podpisanego kontraktu z zawodnikami. Przed sezonem pod wpływem nacisku samych żużlowców zmieniono system i podpisano z juniorami kontrakty zawodowe. Obaj zawodnicy dostali spore pieniądze na przygotowanie do sezonu i mieli zagwarantowane duże wypłaty za każdy punkt. Problem tkwił jednak w tym, że juniorzy nie poradzili sobie z takim wyzwaniem i praktycznie nie zdobywali punktów, a do tego mieli problemy z ogarnięciem wszystkich nowych zawodowych obowiązków. Dlatego właściciel klubu obserwując ich problemy podjął decyzje, że kolejni młodzieżowcy, którzy będą jeździć w barwach toruńskiego zespołu będą podpisywać wyłącznie kontrakty amatorskie. Miało to zwiększyć nie tylko możliwości kontroli działaczy nad zawodnikami, ale także obniżyć koszty jakie ponosił klub, ale i sami żużlowcy. Trudno jednak było stwierdzić czy klub wytrzyma w nowym postanowieniu, bo na rynku żużlowym coraz trudniej było pozyskać juniora, który zgodziłby się na kontrakt amatorski, a mijający sezon w Ekstralidze pokazał, że dobry junior może liczyć na wyższy kontrakt niż senior z dużym doświadczeniem w elicie.

Po zawodach powiedzieli:
Adam Krużyński
- menadżer z Torunia - Ciężko po takim meczu mówić optymistycznie. Po raz kolejny brakowało nam stabilności i wyraźnych liderów, którzy mogliby podciągnąć ten wynik. Nie jest prawdą, że deszcz przygotował nam tor, bo było wręcz zupełnie odwrotnie. Na początku mieliśmy przesuszony tor i przez godzinę nie mogliśmy go polewać. Gdy zrobił się większy opad, przykryliśmy go i nie dało się prowadzić prac torowych. W normalnych warunkach byśmy go polewali i nawadniali, aby trzymał wilgotność. Zawody były ciekawe, widzieliśmy kilka mijanek. Zawodnicy jechali w kontakcie i starali się odbijać pozycje. Niestety musieliśmy szukać zawodników do biegów nominowanych. Mieliśmy też na uwadze ten trzynasty wyścig, gdzie trzeba było zastosować rezerwę taktyczną. Z perspektywy czasu można wyciągnąć wnioski, że zmiany te jakieś tam korzyści przyniosły. Rune dostał szansę z pól wewnętrznych, bo z zewnętrznych ciężko się startuje. Szczególnie jemu. Szanse wykorzystał i pojechał trzy dobre biegi, ale to za mało. Nie udało się nam rozstrzygnąć starcia z wrocławianami na własną korzyść. Zawiódł Norbert Kościuch. Przywiózł dwa zera w nie najlepszym stylu, ale chciałem mu dać szansę. W meczu z Gorzowem na naszym torze pojechał bardzo dobrze i pozwolił nam wrócić do walki. Teraz spisał się jednak słabo, musieliśmy reagować i korzystać ze wszystkich regulaminowych możliwości robiąc rezerwy taktyczne. Cały sezon borykamy się z tymi problemami. Jak ktoś ma dobry dzień, to drugi zawodnik w tym samym momencie jedzie gorzej. Próbowaliśmy wrócić, ale znowu zabrakło lidera, który byłby w stanie przeważyć. Oczywiście, poza Jasonem Doyle'em. Spadamy, bo nasz poziom sportowy w tym roku jest bardzo zły
Szansę na pozostanie w elicie jeszcze są, ale tylko i wyłącznie matematyczne. Mówi się, że Toruń utrzyma się w ekstralidze kosztem Lublina, który nie ma sportowej infrastruktury, ale nie bierzemy takiego scenariusza pod uwagę. Swoje szanse przegraliśmy na torze i wiemy, że tak naprawdę spadamy, bo nasz poziom sportowy w tym roku jest bardzo zły. Dlatego skupiamy się na tym aby dać kibicom jeszcze odrobinę radości i zapewniam, że kilka biegów pewnie jeszcze do końca sezonu uda nam się wygrać. Będziemy się starali godnie pożegnać z Ekstraligą w meczu z Falubazem by myśleć o przyszłości. Już praktycznie po meczu w Częstochowie zaczęliśmy rozmowy z zawodnikami. Chcemy mieć fundament przyszłorocznego składu. Zrobimy wszystko, aby jak najszybciej powrócić do Ekstraligi. Owszem, zdajemy też sobie sprawę, że nie wszystkich zawodników uda nam się zatrzymać. Choćby z powodu ich ambicji sportowych. Musimy też pamiętać, że w przyszłym roku nasz budżet będzie niższy. Postaramy się jednak zbudować silny zespół z perspektywą, by po ewentualnym awansie znów go nie przemeblowywać. Widzieliśmy jak ciężko na rynku transferowym mieli chociażby w tym roku lublinianie.

Jason Doyle - Toruń - Mój występ był dość dobry. Deszcz wpłynął trochę na tor, ale w tym sezonie tor jest trudny za każdym razem, gdy przyjeżdżamy do Torunia i nie jest to wymówka ciągłych porażek, niemniej bardzo trudno jest ustawić motory i przwyczaić je do odpowiednich ustawień. Generalnie w tym sezonie było ciężko, nie możemy powiedzieć nic pozytywnego na to, co dzieje się w tym roku. Mam nadzieję, że uda nam się wygrać ostatni mecz domowy z Falubazem Zielona Góra, aby zatrzymać kibiców po naszej stronie. Mamy zły sezon i nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Na razie jest za wcześnie by rozmawiać o kontraktach na przyszyły sezon. Wpierw musimy skończyć ten sezon.

Norbert Kościuch - Toruń - Tor może troszeczkę się różnił od tego na treningu, ale to bardziej wina pogody. Jeśli chodzi o moją dyspozycję to co tu dużo mówić, czuje się bardzo źle. Najgorsze jest to, że to nie jest tak, że ja nie chcę, bo ja bardzo chcę, ale sam już nie wiem, co mam robić. Nie będę rysował tego wszystkiego. Jak się jeździ raz na ruski rok, no to ciężko o cuda, oczekuje się nie wiadomo czego, a nie mam nawet jak i kiedy złapać rytmu. Do końca sezonu chce odjechać jak najwięcej imprez, znaczy objechać sportowo, a nie w samochodzie, a później pomyślę co w kolejnym sezonie.

Dariusz Śledź - trener z Wrocławia - To było trudne spotkanie i takiego też się spodziewaliśmy. Wiemy jaka jest sytuacja Torunia, trudny jest dla nich ten sezon, ale mają dobrych zawodników, którzy potrafią się ścigać i trzeba się z tym liczyć. W składzie na niedzielny mecz zabrakło miejsca dla borykającego się w tym sezonie z problemami Vaclava Milika, ale to byłoby nie w porządku wobec Vaszka, żeby go zabrać tutaj i posadzić w boksie. Była za to z nami Max Fricke, który pojechał nieco słabiej. Jednak w przypadku Australijczyka wydawać się może, że to lekka zadyszka spowodowana dużą ilością startów. Jest trochę zmęczony. Musimy pamiętać jednak, że Max startuje również w Anglii, Szwecji i tak naprawdę w tym sezonie jest pełnoprawnym uczestnikiem cyklu Grand Prix.
Mieliśmy też fajny powrót Taia po kontuzji, ale wiemy, jakim zawodnikiem jest Tai. Pojeździł sobie w piątek, potrenował we Wrocławiu. Wystąpił w sobotę w GP, a w niedzielę w meczu ligowym pokazał po prostu, jak wiele wnosi do naszej drużyny. A mamy naprawdę fajną drużynę. Chłopaki potrafią się świetnie uzupełniać. Dlatego jedziemy swoje, bo przed nami jeszcze dwa bardzo trudne mecze w fazie zasadniczej, ale coraz mocniej myślimy już o fazie play-off i zobaczymy co nam się uda wywalczyć. Jedziemy nastawieni bojowo i będziemy walczyć.

Tai Woffinden - Wrocław - Miałem dobry występ, cieszę się, że wróciłem do ścigania. Myślałem, że czeka mnie o miesiąc dłuższa przerwa, ale na szczęście już mogę jeździć. We wtorek mam mecz w lidze szwedzkiej, a później jadę do domu świętować swoje urodziny.

Max Fricke - Wrocław - Dobrze, że drużyna wygrała. Nigdy nie jest łatwo jeździć na obcym torze, ale dobrze dla drużyny, że jest kolejna wygrana na koncie.

strona główna

toruńskie turnieje turnieje światowe turnieje krajowe
zawodnicy trenerzy mechanicy działacze
klub statystyki sprzęt